Antoni Winch / OSTATNIE OSTATNIE SŁOWO LISA: WIERZĘ

Siedząc któryś dzień przy coraz bardziej cuchnącym ścierwie, nie odczuwając już głodu, niknąc w oczach, gdybym czyjeś oczy obchodził na tyle, że obdarzyłyby mnie choćby przelotnym spojrzeniem, postanowiłem spisać historyjki opowiedziane mi przez Lisa. Ostatecznie byłem mu coś winien.

Już miałem przystąpić do dzieła, gdy przypomniało mi się, że wśród rzeczy, które ustawa, skazująca mnie na starość i usunięcie ze świata młodych, pozwalała mi zabrać ze sobą na wygnanie, nie było przyborów do pisania ani kartek. Prawda jest taka, że niczego ze sobą nie wziąłem. Czego może potrzebować ktoś, kto sam jest niepotrzebny?

Rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu papieru. Niestety nie znalazłem nawet skrawka zdatnego do użycia. Za to tych niezdatnych był bezlik. Jak to w życiu. W pewnym momencie mój zawiedziony z przyzwyczajenia wzrok spoczął na Lisie. Gdyby tak zedrzeć z niego skórę… Pomysł ten napełnił mnie moralnym obrzydzeniem. Nazwałem się w myślach najgorszym z ludzi, nekrofagiem, bestią, gnojem. I podniosłem truchło.

Kiedy je obróciłem, bezustannie apelując do siebie o opamiętanie, zobaczyłem… guziki.

Czyżby Lis nosił lisie futro? A co na ma nosić, przecież to lis. No tak, tylko po co mu te guziki? Żeby mu nie spadało. Jak może lisie futro spadać z lisa? Może, jeśli go nie zapnie. Zaraz, zaraz kim ty właściwie jesteś? To ja przed chwilą apelowałam do ciebie o opamiętanie. I to ty zwyzywałaś mnie od nekrofagów, bestii i gnojów? Zasłużyłeś. Jesteś moim głosem wewnętrznym? Wolę, gdy nazywa się mnie duszą. Mam duszę? Każdy ma. To ci dopiero! Przestraszyłeś się? Jeszcze jak! Mówili ci, że jestem wymysłem, zabobonem, chimerą? Nic o tobie nie mówili. A…

Smutno ci, duszo? Trochę. Nie wiem, jak podnieść cię na duchu. Rozepniesz guziki? Tak by wypadało. Wręcz przeciwnie. Mogłabyś to rozwinąć? Nie. Zawsze taka jesteś? Gdybyś był uważniejszy, znałbyś mnie od dawna. Rozpiąć? Jak myślisz? No to rozpinam.

„Fa-ka-ka-ka-kap! Fa-ka-ka-ka-kap!”, zagdakała kura w mojej głowie z Lisa w korpo, a może nowo poznana dusza. W futrze był bowiem karzeł. Musiał znaleźć kostium lisa i założyć go dla urozmaicenia monotonii przebywania na śmietnisku. Tak jak ja założyłem strój myśliwego.

To było wyjaśniało, dlaczego gadał. Bystra jesteś, duszo. Dziękuję. Mógł powiedzieć, że jest człowiekiem. Sam powinieneś się domyślić. Niby jak? Mówiący lis nie wzbudził twoich podejrzeń? Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Ale gadającego lisa można zapytać o to, czy przypadkiem nie jest człowiekiem. Mleko się rozlało. To nie najlepsze określenie dla podziurawienia śrutem niewinnego karzełka. A będzie gorzej. Co masz na myśli? To, co zamierzam zrobić. A co zamierzasz zrobić? Zedrzeć z niego skórę. Ach! Jemu życia i tak nic nie wróci, a w ten sposób dostarczy materiału na historię o sobie. Nie sądzę, żeby tego chciał. On już jest ponad tym. Wygodne usprawiedliwienie. Nie usprawiedliwiam się, stwierdzam fakt. Wygodne usprawiedliwienie. Przestań! Nie mogę, jestem twoją duszą i przynajmniej ja powinnam zachowywać się przyzwoicie. Znasz to powiedzenie? Jakie? Jak rozśmieszyć Boga? Nie znam. To słuchaj: jak rozśmieszyć Boga? Powiedz mu, że nie chcesz, żeby twoja skóra służyła temu, kto podziurawił cię śrutem, za papier do spisania ostatnich chwil twojego życia, które spędziłeś na śmietniku, przebrany za lisa. Nie ma takiego powiedzenia. A powinno. My tu gadu-gadu, a widzę, że już go oprawiłeś. Mały był. Jak możesz być taki nieludzki? Zwyczajnie, po ludzku.

Nadąsana dusza zamilkła, a ja oderwałem karłowi paznokieć. Długo ich nie obcinał. Przypominały pazury. Tak uzyskałem stalówkę. Wetknąłem ją w znaleziony nieopodal patyk. Miałem wieczne pióro. Atrament zdobyłem, nacinając ciało liliputa. Z rany powoli wysunął się jęzor gęstej, prawie czarnej krwi. Na rozłożonej jak zwój papirusu skórze niziołka spisałem nią: Kruk i Lis, Obiad, I po świętach, Fatalne jaja, Pałac, Olbrzym Posęp, Szczerbaty lis… i inne drobiazgi, wszystko, co zapamiętałem.

Młodzi zza gór śmieci wciąż się bawią. Ich śmiech przechodzi w ryk. Inaczej nie przebiłby się przez klubową kakofonię. Trudno skupić się przy takim rejwachu. Zdaje się, że świętują nadejście nowego roku. Bieżący wprawdzie jeszcze trwa, lecz już zbyt długo, aby się nie zestarzeć. Poprzedni wytrzymał niecałą dobę. Przedostatni nieco dłużej, ale był przestępny. Obecny miał więcej szczęścia. O ile można tak nazwać czas dany na rozczarowanie się samym sobą. Mimo otrzymanej szansy, nie uczynił przecież zadość pokładanym w nim nadziejom. Nie był dosi, nie był szczęśliwy. Okazał się zwykłym zlepkiem szarych dni. Jak wszystkie przed nim, które nie spełniły naszych oczekiwań. A było ich niemało. Szczerze mówiąc, kilka wieków usunęliśmy, zanim zdążyły zapisać się w historii. W ten sposób zamierzaliśmy przyspieszyć nadejście szczęśliwego jutra. Pomysł był dobry. Tylko szczęśliwe jutro do niego nie dorosło i się spóźniało. Podobno kiedyś miało być tuż-tuż, najdalej pojutrze, ale to było przedwczoraj, więc sto lat temu, i nikt już nie wie, czy to prawda.

Na inspekcję wysypiska wysłano mnie w roku 2460, wyrzucono mnie na nie w 2478, teraz jest 2489, a wszystko to działo się w 2020, według kalendarza sprzed naszej reformy.

Zaczęli odliczanie. Niebawem odpalą fajerwerki.

Moja praca jest już prawie skończona. Jeszcze tylko ostatnie sło… sł… s…

Atrament z karła się skończył. Było go niewiele, jak to w lilipucie. Wziąłem swój. Krew z otwartych żył wypływa szybko. Dziwne. Wydawało mi się, że jesteśmy ze sobą zżyci, tymczasem sprawia wrażanie jakby tylko czekała na to, żeby mnie opuścić. Ciekawa świata, bryzga na wszystkie strony. Wąskimi stróżkami dociera do czaszki niziołka. Wygląda, jakby ją pił.

Albo wypluł. Dziękuję za to uściślenie, duszo. Nie ma za co. Jesteś na mnie zła? Tak. Ale będziesz przy mnie? Tak długo, jak będę mogła. Czyli krótko? Nawet krócej. Słyszysz? Nie. Jazgot miasta młodych przycicha. A może po prostu to ja mniej go słyszę?… Niebo rozświetla tajemniczy blask… To sztuczne ognie? Dziwne, wyglądają jak prawdziwe. Duszo? Duszo? Jesteś tam? Pochyl się nad niemal w całości zapisaną skórą karła twojego papirusu, przekaż jego ostatnie słowa, po to zacząłeś, po tym cię opuszczę. Dobrze, duszo. Nie zwlekaj. Nie zwlekam. To pisz. To piszę:

– Dla pana to tylko bajki. – zaczął kończąc Lis, czyli Karzeł – W dodatku idiotyczne. Panicznie snute w obliczu śmierci. Pośpiesznie wymyślane, aby zdążyć z ich ułożeniem, zanim ona wejdzie mi w słowo i nie pozwoli dokończyć ostatniego zdania. Bo ja, panie myśliwy, ale też pan i każdy człowiek jest dopiero gdzieś tam, w tym, co jest jeszcze do opowiedzenia – mówił wzruszony, patrząc przed siebie, prosto w czeluść lufy mojej fuzji.

– Czym bylibyśmy bez daru opowiadania? – kontynuował – Człowiek to ludożercza bestia, panie myśliwy, która dzięki słowom, od czasu do czasu, kiedy coś jej się wymsknie, potrafi być ludzka. Przejęzyczy się i wyzna miłość, obieca poprawę, przyrzeknie wierność, przyzna się do winy, okaże litość, wybaczy grzech! – z przejęcia aż podskoczył w muszli klozetowej. Widząc to, myśliwy, którym nie byłem, ale któremu to nie przeszkadzało być mną, nieco się zaniepokoił. Delikatnie zaczął naciskać spust.

– Panie myśliwy kochany – zaproponował Karzeł – pozwólmy sobie opowiedzieć o nas coś dobrego. Wciąż mamy szansę. Pan nie musi być moim katem, ja nie muszę być pańską ofiarą. Niech nasza historia na tym się nie kończy, niech trwa dalej! Przekonajmy się, gdzie nas doprowadzi. Kto wie, czy u jej kresu nie padamy sobie w ramiona? Pan bohatersko ratuje mnie przed śmiercią z pańskiej ręki, ja jestem panu dozgonnie wdzięczny. Przecież tak ciągle może jeszcze być! Ta strzelba, jak u Czechowa, może w każdym momencie wypalić, więc spieszmy się z byciem dobrymi. A przynajmniej lepszymi, niż jesteśmy. Albo chociaż nie tak złymi. Wierzę, że nam się uda. Naprawdę w to wierzę… – strzelba wypaliła. Nie wiem, czy jak u Czechowa, ale za to prosto w Lisa.

Uciekłem, gdy echo wystrzału niosło się jeszcze wśród śmieci. Rezonując w pustych małpkach z biforek, kielonach z imperek, butelkach z afterów i flaszkach na klina, wydzwaniało Lisowi ciche requiem. Lisowi, nie Karłowi, bo nikt o Karle nie wiedział. Poza mną, który biegł nago przez odpadki, by wdepnąć w jeden z nich, ale to zdarzy się dopiero za chwilę i już było.

Teraz słyszę wybuchy waszych fajerwerków i huk odkorkowywanych butelek szampana.

Co to było, tu ukłucie? To ja. Uleciałaś? Ulatuję. Pa, pa, duszo. Żegnaj. Szkoda, dopiero się poznaliśmy, a już trzeba się rozstać. Taki los. Spotkamy się jeszcze? Nie. Będę tęsknił. Ja też. Oni się bawią. Pewnie mają nadzieję, że wyrwą się wreszcie z tego przeklętego 2020 roku, a rok 2021 w 2490 spełni ich marzenia. Szczerze im tego życzę. Przyłączam się do życzeń. Poczciwa z ciebie dusza, duszo. A z ciebie dobry chłopak. Mógłbym się nie wykrwawiać. Każdy Achilles ma swoją piętę. Nie jestem Achillesem. Ale masz piętę. To wystarczy? Musi. Zostaniesz jeszcze chwilę? Ale to już naprawdę na ostatnią. Usiądź mi na ramieniu. Tak? Idealnie. Nie zasypiaj. Nie zasypiam.

Ostatkiem sił i resztką atramentu piszę o Karle, nie o Lisie. Nic więcej nie mogę dla niego zrobić. Wierzę jednak, a w każdym razie bardzo wierzyć pragnę, że to coś znaczy, nawet jeśli niewiele lub prawie nic, że jest ktoś, kto może powiedzieć, że był