Jarosław Jakubowski / „H”

reżyseria: Waldemar Modestowicz, muzyka: Piotr Moss, realizacja: Andrzej Brzoska

występują:
H. – Mariusz Bonaszewski
Matka – Ewa Konstancja Bułhak
Dziewczyna – Joanna Halinowska
Babcia – Emila Krakowska
Dziadek – Marian Opania
Stróż – Leon Charewicz
Bernhard – Jarosław Gajewski
Eminencja – Adam Ferency
Producent/ Ojciec/ Syn – Łukasz Lewandowski
Bóg – Jerzy Radziwiłowicz

w wypadku problemów z wyświetlaniem link do YT:

https://youtu.be/YfIAImxjsRU

tekst sztuki:

JAROSŁAW JAKUBOWSKI „H”

Osoby:

H

MATKA

DZIEWCZYNA

BABCIA

DZIADEK

STRÓŻ

BERNHARD

EMINENCJA

PRODUCENT/OJCIEC/SYN

BÓG

1.

Noc. Blisko świtu. Na łóżku H. Męczy się w przepoconej pościeli, osłabiony długotrwałym pijaństwem, półżywy.

Matka staje przy łóżku H.

MATKA: Spójrz na siebie. Jak ty wyglądasz? Oczy podkrążone, policzki zapadnięte, nieogolone. I cuchniesz jak sto diabłów. Gdzieś ty znowu był? I z kim? A tyle razy mówiłam, życie ma się tylko jedno i łatwo je zmarnować, przehulać, przegrać na loterii.

H: Musiałem coś uczcić. Sfinalizowałem pewną sprawę. Ważną. Wie mama, dobrze mi idzie.

MATKA: Czy ty nie widzisz, co się z tobą dzieje?

H: Potrzebuję tylko snu, nic więcej. Jutro będę jak nowy.

MATKA: Jutro! Już jest jutro. A nawet wczoraj.

H: Co to znaczy – wczoraj?

MATKA: To znaczy, że już za późno.

H: Na co?

MATKA: Na wszystko. Oj, synku marnotrawny… A tak cię pieściłam, takie nadzieje w tobie pokładałam. Ojciec też, ale on tylko zrywami, a ja cały czas, od rana do nocy, a i w nocy modliłam się za mojego synusia. Żeby na ludzi wyszedł, żeby w złe towarzystwo nie wpadł, żeby złe uczynki duszy mu nie zabrudziły.

H: Mama mi się śni, tak?

MATKA: Pościel brudna, nieświeża. I zaduch jaki. Jak w grobie.

H. zrywa się z łóżka, okrywa się prześcieradłem, zaplątawszy się w nie, upada.

H: Niech mama siada. Zrobię kawy. Napijemy się… porozmawiamy spokojnie.

MATKA: Twój sen właśnie się skończył, synku.

H: Jak już mówiłem, dobrze mi idzie. Właśnie podpisałem kontrakt. Duży. Wszystko idzie jak…

MATKA: Twój kontrakt też już się skończył.

H: Co ty, mama? Od jutra zaczynam. Nowe zlecenie, mówię ci, to będzie przełom. Nareszcie się odbiję i polecę, daleko! Jak ptak. I nikt już mnie nie ściągnie. Słyszy mama? Nikt!

MATKA: Ja wiem, synku-Ikarku, ty zawsze lubiłeś latać. Tylko skrzydła miałeś jakieś takie… niewydarzone.

H: A jednak doleciałem.

MATKA: Tu? A co to jest? Dom? Nie. To nie jest dom. W domu powinno być czysto, schludnie, przytulnie. A przede wszystkim w domu powinna być kobieta i dzieci.

H: Wyprawiłem ci ładny pogrzeb? Wyprawiłem. Mowę wygłosiłem, że wszyscy płakali? Wygłosiłem. Czego jeszcze chcesz?

MATKA: Tęskniłam za tobą.

H: Czy nie powinnaś siedzieć u stóp Boga Ojca i śpiewać chorały z aniołami?

MATKA: Jakiś ty głupi, dziecinny. Postarzałeś się. Włosy ci wyszły. I zęby jakieś… Rozkładasz się, synku.

H: Przecież mówię, że właśnie zaczęło mi się układać. Jeszcze nie umarłem.

MATKA: Chcę, żebyś poszedł ze mną. Będzie ci dobrze. Nie musisz gnić w tej norze. (pauza) Najchętniej znowu schowałabym cię w brzuchu. To były najpiękniejsze dni. Czekanie, wicie gniazdka. (pauza) A potem już tylko rosłeś, oddalałeś się… No, ruszajmy. Nie wytrzymam tu chwili dłużej.

H: Co u ojca?

Zjawia się Dziewczyna.

H: Niech ktoś mi powie, co się tutaj dzieje?

DZIEWCZYNA (do Hiobusia): Pamiętasz jak się poznaliśmy?

H: Nie.

DZIEWCZYNA: Pamiętasz. To było wtedy, kiedy wydawało ci się, że twoje życie nie ma sensu. Pamiętasz?

H: Chciałbym, żebyście sobie poszły.

MATKA: Ja stąd nie wyjdę bez ciebie, synku.

DZIEWCZYNA: I właśnie wtedy spotkałeś mnie. W pekaesie. Śmierdziało tanim piwem i potem. Jak to w piątek po południu. Faceci byli brudni, zarośnięci i ciężko przeklinali. W powietrzu wisiał lincz, pogrom, coś takiego. A ty sobie wisiałeś na poręczy i miałeś zamknięte oczy i otworzyłeś je dokładnie w momencie, kiedy na ciebie patrzyłam.

H: Daruj sobie dalszy ciąg, było-minęło.

DZIEWCZYNA: A jednak była między nami chemia, pamiętasz?

H: Chemii najmniej. Głównie biologia.

DZIEWCZYNA: Mówiłeś: jeszcze nigdy nikogo nie obdarzyłem takim…

H: Dość.

DZIEWCZYNA: …gorącym i prawdziwym…

H: Na kacu bywam sentymentalny.

DZIEWCZYNA: Wtedy nie piłeś. Mówiłeś, że alkohol źle wpływa na twoje… no wiesz…

H: Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Zostawcie mnie w spokoju.

DZIEWCZYNA: Pan znowu nie w humorze. Mogłam się tego spodziewać. Mój Pan Pretensja.

H: Zaraz zwariuję. Właściwie już zwariowałem. (do Dziewczyny) Obiecałaś, że już nigdy cię nie zobaczę.

DZIEWCZYNA: Jestem kobietą, lubię zmieniać zdanie.

Wchodzi Producent.

PRODUCENT: No nie! Robi się z tego jakaś nędzna obyczajówka. (do H.) Napisz coś o Wołyniu. Żydy już się nie sprzedają.

H: Przecież zrobiłem konspekt. Miałeś dać zaliczkę.

PRODUCENT: Nie zapłacę za coś takiego. Wiesz, co to jest? Wiesz? Znowu te twoje damsko-męskie gierki. A ja chcę prawdziwych emocji. Krew, łzy, dużo krwi i dużo łez.

H: Płakałem, jak pisałem.

PRODUCENT: Nie obchodzi mnie to! Widz ma płakać, nie ty!

H: Czyli nie zapłacisz?

PRODUCENT: Napisz mi coś prawdziwego, mocnego, historycznego, ale współczesnego. Wiesz, kostium symboliczny.

H: Ale ja tego nie czuję.

PRODUCENT: To napisz, ja wiem, o objawieniach maryjnych. Ludzie zbierali się pod drzewami, bo w dziupli ukazała im się Matka Boska. Napisz mi o prawdziwej wierze, ale tak wiesz, bez patosu, lekko ironicznie, inaczej krytyka mnie utopi.

H: Gardzę krytyką.

PRODUCENT: Gardzisz? To znaczy, że nie chcesz się podnieść z gnoju ubogiego. Dobra, nie było rozmowy.

H: Czekaj. Spróbuję coś wymyśleć. Zawsze coś wymyślę.

PRODUCENT: I za to cię lubię. (przyglądając się postaciom) Co my tu mamy? Zaraz to jakoś podreżyseruję. Najpierw musimy ustalić, po co tutaj są.

H: Sami przyszli. Właśnie miałem brać się do roboty, bo wczoraj…

PRODUCENT: Popiłeś. Wiem. Ale musisz być czysty, żeby pisać.

H: Jestem czysty. Tylko trochę rozkojarzony.

PRODUCENT: Zawsze byłeś rozkojarzony.

MATKA: Nic w domu nie zrobił. Jak coś się zepsuło, to czekał aż się samo naprawi.

DZIEWCZYNA: Mamusi synek.

MATKA: Za dobrze miał. Wszyscy mieliście za dobrze. To ja musiałam z tymi moimi żylakami…

H: Mówiłem ci, jedźmy nad morze albo w góry, ale ty nie, bo to, bo tamto.

DZIEWCZYNA: Mówiłeś, że chcesz, ale nic w tym kierunku nie robiłeś. Jak zawsze. Czekałeś na rozwój wypadków.

PRODUCENT: Bardzo was proszę, zmieńmy konwencję, bo mamy tu telenowelę.

H: A ja was bardzo proszę, żebyście wyszli. O, przez te drzwi.

DZIEWCZYNA: To tylko umowne drzwi. Tu i tam jest tak samo. Pamiętasz, jak mi mówiłeś, że przed sobą nie ma ucieczki?

H: Ja ją znalazłem, niestety znaleźliście mnie.

MATKA: Ten zapisany papier to ma być ta ucieczka? Biedny chłopcze. Rzuć to wszystko i chodź ze mną. Będziemy sobie podróżować, tylko ty i ja.

H: Przepraszam, że nigdzie cię nie zabrałem, ale ja już nie mam ochoty. Właściwie na nic nie mam ochoty. Tylko muszę zrobić to zlecenie. (do Producenta) Ale najpierw zaliczka.

PRODUCENT: Najpierw pomysł, potem zaliczka.

MATKA (do Producenta): Nie znęcaj się nad nim! Nie widzisz, że nie żyje?

H: Spokojnie, mama. Zaraz coś wymyślę.

DZIEWCZYNA: Opowiedz o tym, jak zmarnowałeś mi najlepsze lata życia. Nie, o tym jak zawiodłeś. Na całej linii. Bo przecież zawiodłeś i nie mów, że nie zawiodłeś. Albo o tym jak mnie okłamywałeś. A ja głupia ci wierzyłam. Nigdy, rozumiesz? Nigdy nie zobaczysz syna.

H (do Producenta): A jeśli naprawdę umarłem i to wszystko jest tym, co spotyka mnie po śmierci?

PRODUCENT: Ja też?

H: A skąd mam wiedzieć, czy żyję, czy nie?

PRODUCENT: Oni wszyscy mają do ciebie straszne pretensje. Nie ma nikogo, kto cię lubi?

H (po dłuższym namyśle): Nocny stróż. Zawsze jak wracam do domu, to sobie gadamy. Właściwie to on gada, a ja słucham. Tak naprawdę to stoimy i jaramy fajki. Tak, on chyba mnie lubi, bo jak inaczej paliłby z obcym człowiekiem po nocy?

PRODUCENT: Niestety musimy rzeźbić z tego, co mamy. (po chwili) A syn?

H: Jest podobny do mnie. Kiedyś był. (do Dziewczyny) Pozwól mi go zobaczyć.

PRODUCENT: Nie proś, masz takie samo prawo do bycia ojcem, jak ona do bycia matką.

DZIEWCZYNA (do H): Uciekłeś, pamiętasz? To tak, jakbyś powiedział: nie mam syna. No to nie masz.

H: Kiedy stałaś się taka oschła?

DZIEWCZYNA: Z tobą.

H: Czuję się jak trędowaty na kupie łajna.

MATKA: Niepotrzebnie. Musisz po prostu siebie pokochać. Wiem, że w twojej sytuacji to trudne, ale próbuj. Myśl o sobie dobrze, mów do siebie miłe rzeczy, jakie chciałbyś słyszeć od innych. Musisz mieć jakieś zalety.

H: Sobie mówię tylko to, czego się wstydzę. Kiedyś zajechał mi drogę jakiś facet. Myślałem, że go zabiję. Jedna starsza kobieta powiedziała mi wtedy: „Tak nie wolno”. Tak nie wolno.

MATKA: Musisz sobie wybaczyć.

DZIEWCZYNA: Mamy ci współczuć?

PRODUCENT: Poużywaj, od razu ci przejdzie.

DZIEWCZYNA (do H): Z dużej chmury mały deszcz, prawda ogierze?

MATKA: A mówiłam, nie naśladuj innych, tylko bądź sobą.

PRODUCENT: Mam pomysł. Mam pomysł!

DZIEWCZYNA: Ja też. Niech opowie o tym, o czym nigdy nie mówił nawet sobie. (do H) Nie chcesz? Nie potrafisz?

H: O czym chcesz usłyszeć? Że utknąłem? Że do pewnego momentu toczyło się normalnie, a potem przestało się toczyć?

DZIEWCZYNA: Próbuj dalej.

H: Jeszcze wczoraj myślałem, że jest jakieś dalej, ale jest tylko wtedy. Wtedy, gdy.

DZIEWCZYNA: Gdy co? No, powiedz, chcę usłyszeć.

H: Podniosłem rękę na syna? Na ciebie ciebie?

PRODUCENT: Nędzna psychodrama.

MATKA: Podniosłeś rękę na świętości?

PRODUCENT: A komu to się nigdy nie zdarzyło?

DZIEWCZYNA: Nie raz podniósł.

MATKA: Niechby ci uschła.

H: Jak widzisz nie uschła i nie spotkało mnie żadne większe nieszczęście.

DZIEWCZYNA: Nie masz odwagi, to ja powiem. Nigdy nikogo nie kochałeś. Ani mnie, ani nikogo innego. Nawet siebie. Jesteś niezdolny do wyższych uczuć.

H: I to ma być ta ukryta prawda?

PRODUCENT (do Dziewczyny): Przyznaj kotku, że to banał.

MATKA: Niech każdy zacznie od siebie. Od siebie!

H. odciąga Reżysera na bok.

H: Zrób coś.

PRODUCENT: Ale co?

H: Ty jesteś producentem, nie ja.

PRODUCENT: Te postaci są wycięte z jakiegoś życia. Niewiele się da. (po namyśle) Czekaj… Może każę im śpiewać i tańczyć? Zrobimy psychomusical. Stroboskopy, dymy, wideoprojekcje i mikroporty. (do wszystkich) Jest taki pomysł, żebyście to wszystko wyśpiewali i wytańczyli.

MATKA: Wypchaj się!

DZIEWCZYNA: A ja lubię śpiewać i tańczyć.

MATKA: Ale nie pod dyktando. Całe życie żyłam pod dyktando. Teraz sobie nie dam.

DZIEWCZYNA: Nigdy nie chciał ze mną tańczyć. Na weselu tak mnie podeptał, że palce miałam sine. Zresztą tańczył tylko po pijaku. A potem spał. Kiedyś to nawet zasnął w trakcie kochania.

PRODUCENT: Niezłe! Można to fajnie ograć. Niech to nie będzie takie poważne, wprowadzimy elementy farsy, a nawet slapsticku. Im poważniejszy temat, tym mniej poważna forma!

H: Precz! Wszyscy! Już!!!

MATKA: Przyznaj, że chciałbyś się napić. Gulgulgul.

DZIEWCZYNA: Pełna butelka to najpiękniejszy widok dla człowieka śmiertelnie zmęczonego życiem. Najlepiej więcej niż jedna. Jedna nigdy nie wystarcza, nie? Gdybyś ty się chociaż trochę postarał… mogłoby nam się udać… Ale ty nigdy się nie starasz.

H: Nie słyszeliście? Poszli won!

Nie ruszają się.

PRODUCENT: Nie ruszają się. Ciekawe…

H: Dobrze, to ja pójdę.

MATKA: A dokąd ty pójdziesz, syneczku? Wszędzie będziemy przy tobie.

DZIEWCZYNA: Lepiej się w końcu napij.

MATKA: Napij się, synku-męczenniku.

DZIEWCZYNA: Napij się.

PRODUCENT: Ze mną możesz.

H: Nie! Chcę…

DZIEWCZYNA: Czego chcesz?

H: Nie wiem… chcę… zrobić z moim życiem coś… sensownego.

(ogólny śmiech)

DZIEWCZYNA: Za późno. Trzeba było wtedy, a teraz to…

PRODUCENT: A dlaczego za późno? Niech robi jak ma ochotę. Zabaw się, synuś. Poużywaj, tylko żeby dziecka z tego nie było.

H: Tata?

MATKA (do Producenta): Stary a głupi.

PRODUCENT: Głupia a martwa.

MATKA: Nie bardziej niż ty, staruchu głupi!

H: Powiększa się rozdźwięk między mną a światem widzialnym. Dość.

H. zatrzaskuje za sobą drzwi.

2.

Kapanie wody, miarowe jakby ktoś zostawił niedokręcony kran. Kapanie spotęgowane echem. H. pstryka zapalniczką. Wnętrze wygląda jak opuszczona i na w pół zrujnowana łaźnia. Brudne zlewy, natryski, pozrywane krany, ubytki w kafelkach, liszaj, wilgoć. Płomień znajduje źródło kapania – kran nad zatkanym zlewem.

GŁOS: Przepustka jest?

Ostry snop światła z latarki oświetla twarz Hiobusia, który zasłania się przed światłem.

H: Szukam kogoś…

STRÓŻ: Każdy tak mówi, a potem muszę za nimi gonić po całym terenie. A ja już swoje lata mam. Siły nie te, co kiedyś. Kogo szukasz?

H: Syna.

STRÓŻ: Każdy szuka syna, córki, żony, matki, pierwszej miłości, pieska, kotka, a jeden to nawet pytał o patyczaka! Rozumiesz coś z tego? Tęsknił za patyczakiem i myślał, że ja tu robale trzymam. Znaczy, robale są, ale jak nie ma ich być, jak tu wszystko stare? Prawie tak stare jak ja. No, pokaż tę przepustkę.

H: Mam tylko to… (wyjmuje z kieszeni jakieś złożone na cztery kartki, Stróż świeci na nie, próbuje odcyfrować)

STRÓŻ: Co to ma być?

H: Pracowałem nad tym, zanim…

STRÓŻ: Pisarz? Mam tu całą sforę pisarzy, ale gdzieś się rozleźli. Tak jak wszyscy. Banda przybłędów! Za moich czasów pisarz… to był ktoś. Teraz każda klatka schodowa ma swojego pisarza. Każde kółko wędkarskie ma swojego pisarza. Wszyscy piszą, bazgrzą coś na brudnym, tłustym papierze, ale nikt już nie czyta. Za moich czasów pisarz nie musiał nawet pisać, wystarczyło że był.

Słychać stłumione jęki i rzężenie oraz odpluwanie flegmy.

STRÓŻ: Berhnard. Głośny pisarz. Pisarz naprawdę głośny. Może on wie, gdzie jest twój syn.

BERNHARD: Nie wiem i nie chcę nic wiedzieć! (ciężko oddycha) Nie mogę złapać oddechu, skupiam się wyłącznie na oddechu, oddech jest jedynym środkiem i celem.

(do H.)

Czy nie słyszałeś już wiele razy

że nic nie da się zrobić

że nie możemy sobie pomóc

możemy tylko wzywać pomocy błagać pomocy

żebrać skomleć o pomoc

Tak

skomleć bo nie umiemy już się modlić

nie wiemy jak do kogo nie umiemy się modlić

snujemy się bezładnie po opuszczonym globie

pogubieni jak w wielkim sklepie z niepotrzebnymi rzeczami

pchamy przed sobą wózki pełne niepotrzebnych rzeczy

a potem wyrzucamy je i kupujemy znowu

wyrzucamy to samo co kupujemy

(odpoczywa próbując złapać oddech)

Oddech jest podstawową jednostką

ale nikt już jej nie używa

oddech przestał być doceniany

(po pauzie)

Nawet psy snują się bezładnie

nie wiedzą co ze sobą zrobić co zrobić z życiem

którym żyją ale nie wiedzą po co

kiedyś uwiązane na łańcuchach

wiedziały jakie jest ich przeznaczenie

oszczekiwały obcych rzucały się przegryźć im gardło

chłeptały ciepłą krew obcych a dziś nie wiedzą

co ze sobą zrobić snują się między półkami

wielkiego sklepu obsikują je ale nie mają już

własnych terytoriów są psami pozbawionymi

nawet tego żałosnego pieskiego sensu

(odpoczywa próbując złapać oddech)

Moje pisanie było gestem moralnym

nie estetycznym

Moja nienawiść była gestem moralnym

Moje niekończące się tyrady są gestem moralnym

Dzisiejsi pisarze są akwizytorami aktorami tancerzami

akrobatami kucharzami burdelmamami i alfonsami

oraz prostytutkami ale nie są już pisarzami

Ktokolwiek nazywa się dziś pisarzem

nie jest nim jest wszystkim innym tylko nie

pisarzem ponieważ raz na zawsze porzucony został

gest moralny raz na zawsze pogodzono się

ze światem

(odpoczywa próbując złapać oddech)

Ty też musisz porzucić myśl o byciu pisarzem

ponieważ będziesz musiał dawać swoje utwory osobnikom

tego niegodnym osobnikom podłym i zawistnym

a przy tym przekonanym o swojej omnipotencji

Dzisiejsza literatura jest nieprawdopodobnym wykwitem podłości

Dzisiejszy teatr jest produktem podłości i cynizmu

Krytycy są najbardziej skorumpowaną grupą ludzką

Reżyserzy są grupą skorumpowaną i bezdennie głupią

Aktorzy są grupą bezdennie głupią skorumpowaną i zepsutą

do szpiku kości

Widzowie są karmieni głupotą cynizmem i podłością

i ciągle chcą więcej podłości cynizmu i głupoty

(odpoczywa próbując złapać oddech)

Nikt nie oczekuje gestu moralnego jakim powinno być

każde ludzkie działanie każdy oddech

każde wybory wygrywa perwersja z każdymi kolejnymi

wyborami państwo robi się potworniejsze państwo

jest wytworem perwersji i barbarzyństwa

Kościół jest w stopniu nadzwyczajnym przeżarty

perwersją i barbarzyństwem Sztuka kościelna

zmieniła się w spotworniałą parodię samej siebie

STRÓŻ: Wystarczy.

Stróż zatrzaskuje drzwi przed nosem Bernharda, który nie przestaje wygłaszać tyrad przerywanych odpoczynkiem i usiłowaniem złapania oddechu.

BERNHARD (zza drzwi): Nie tylko psy! Konie też! Konie przede wszystkim!

Konie już nie służą ludzkiej pracy

nie ciągną pługa nie wożą płodów ziemi

stały się zabawką bogaczy

zabawką znudzonych perwersyjnych idiotów

którzy z konia zrobili maskotkę do spędzania wolnego czasu

Ale psy i konie nie mogą się zbuntować

nie mogą odmówić współpracy w tym ohydnym procederze

Demokracja!

Demokracja jest jeszcze jedną perwersyjną formą

spędzania nadmiaru wolnego czasu

(odpoczywa próbując złapać oddech)

STRÓŻ: Tlenu?

BERNHARD: A jak myślisz, idioto?

STRÓŻ: Dostaniemy, jak się uciszymy!

BERNHARDA: Żałosny idioto, myślisz że ktokolwiek może mnie uciszyć?

STRÓŻ (do H.): Musi się oszczędzać, żeby starczyło na dłużej. Jest tu jedną z ciekawszych atrakcji. (do Bernharda) Myślę, że nikt nie może pana uciszyć, drogi panie Bernhard. Jednak przydałaby się panu odrobina tlenu dla odświeżenia myśli.

BERNHARD: Gardzę myśleniem, biorę z paczki zdania i rzucam wam nimi w twarz! Daj mi ten przeklęty tlen!

STRÓŻ: Ale będzie pan spokojny? Panie Bernhard?

BERNHARD (po chwili): Będę.

Stróż przez drzwi podaje Bernhardowi tlen, ten wyrywa torebkę i łapczywie łyka życiodajny pierwiastek.

STRÓŻ: Lepiej panu?

BERNHARD: Teraz znowu muszę szukać oddechu. Trzeba wrócić do oddechu. Słyszycie mnie tam?

STRÓŻ: Słyszymy, panie Bernhard!

H: Słyszę, panie Bernhard.

BERNHARD: A ty kto? A tak, pisarz… (krztusi się śmiechem)

Trzymacie mnie tu żebym wygłaszał nikomu niepotrzebne tyrady

was to bawi odpręża relaksuje

jesteście zbyt tępi zbyt leniwi zbyt zepsuci i zbyt

perwersyjni żeby cokolwiek zrozumieć

Jesteście skazani z chwilą narodzin

skazani na wegetację w tych waszych „społeczeństwach”

które już dawno przestały mieć związek

ze wspólnotą i przynależnością

Bernhard mamrocze jeszcze coś niewyraźnie, od czasu do czasu próbując złapać oddech.

Stróż odciąga H. od drzwi.

STRÓŻ: Teraz będzie tak perorował jeszcze przez kilka godzin, aż padnie ze zmęczenia.

H: Dlaczego mu to robicie?

STRÓŻ: On to uwielbia! Niech pan nie wierzy w ani jedno jego słowo. Tu kuglarz i hochsztapler. Miejscami zabawny, ale w gruncie rzeczy nudny jak imieniny u cioci.

H: Jest stąd jakieś wyjście?

STRÓŻ (zdziwiony): Wyjście? Warunkiem koniecznym wyjścia jest druga przestrzeń znajdująca się za wyjściem. Jednak nic mi o takiej nie wiadomo.

H: Ale ja skądś przyszedłem.

STRÓŻ: Każdy przychodzi tu skądś, ale nie słyszałem, żeby dokądkolwiek stąd wychodził.

H: Całe życie starałem się być człowiekiem racjonalnym. Rozumiesz mnie? Być człowiekiem racjonalnym, czyli myśleć i postępować w sposób zgodny z nakazami i zakazami rozumu, czyli logiki, wiedzy, obyczaju, tradycji, dobrego wychowania. Wydawało mi się, że wszystko robię prawidłowo i nawet przez jakiś czas miałem powody, żeby tak myśleć. Moje życie toczyło się miarowo, ruchem jednostajnym i w kierunku, jak kula. Musiałem przeoczyć moment… miejsce, w którym nastąpiła zmiana całego układu. Rozum mnie zawiódł.

BERNHARD (zza drzwi, łapiąc oddech): Trzeba wrócić do oddechu

podstawowej jednostki

która wszak dzieli się jeszcze na wdech i wydech

a raczej wdech wydech i to co pomiędzy

właśnie to co pomiędzy jest najważniejsze

ponieważ jest najbliżej śmierci

dlatego musimy

(przerywa, rozpaczliwie próbując złapać oddech)

daj tlenu!

STRÓŻ: Wziął pan całą dzienną dawkę.

BERNHARD: Daj ten przeklęty tlen!

STRÓŻ (do H.): Okropnie uciążliwy pensjonariusz. (do Bernharda) Nie ma tlenu.

BERNHARD: Ty łotrze! zbrodniarzu! chcesz żebym tu zdychał!

Tego właśnie chcecie

to was najbardziej podnieca

patrzeć jak człowiek zdycha w poniżeniu

Wyczerpany, dyszy, nie mając już siły na krzyk.

BERNHARD (skomle): Daj mi malutki haust tlenu…

STRÓŻ: Dobrze, ale to już ostatni na dziś.

Stróż podaje Bernhardowi tlen, Bernhard łapczywie go łyka.

STRÓŻ: Oszczędzaj pan oddech, drogi panie Bernhard.

Bernhard stara się oddychać spokojnie, ale wkrótce znowu zaczyna brakować mu tlenu.

STRÓŻ: Teraz będzie się męczył aż do porannej dawki tlenu.

Bernhard dyszy rozpaczliwie, charcząco.

BERNHARD: Jak ja was wszystkich nienawidzę!

Ale najbardziej nienawidzę waszej kultury

wasza kultura jest najobrzydliwszym przejawem waszej starczej perwersji

To dlatego…

H: Co „dlatego”, panie Bernhard?

STRÓŻ (do H.): Nie nakręcaj go!

BERNHARD: To dlatego z takim upodobaniem wykorzystujecie najbardziej niewinne istoty

dzieci i zwierzęta

wykorzystujecie je a potem porzucacie jak lalki

świat jest pełen waszych porzuconych lalek

zmieniliście go w wielkie wysypisko lalek

o pustych martwych oczach

Gdyby istniał miłosierny Bóg

nie pozwoliłby temu światu istnieć ani chwili dłużej

3.

Zjawia się Eminencja.

EMINENCJA: Bóg jest miłosierny, panie Bernhard. Bóg jest do tego stopnia miłosierny, że według miarodajnych badań naszych postępowych teologów, piekło jest puste.

BERNHARD: To wasze kościoły są puste, bezrobotna eminencjo.

EMINENCJA: Nie zamierzam z panem dyskutować. Powiem tylko, że lepszy jeden nawrócony grzesznik…

BERNHARD: Niż całe stado świń tłoczących się w świątyniach

nie wyłączając ciebie

ale gdyby tak było nie musiałbyś pracować jako barman

w kościele przerobionym na spelunkę

EMINENCJA: Żadna praca nie hańbi, panie Bernhard, a głosić ewangelię można, a nawet trzeba właśnie w takich miejscach.

BERNHARD: Ech, dość mam tej drewnianej retoryki. Idę spać.

EMINENCJA: Przecież cierpi pan na bezsenność.

BERNHARD: Nie musiałeś mi o tym przypominać, klecho.

EMINENCJA: Pomodlę się dziś za pański spokojny sen, mój biedny panie Bernhard.

BERNHARD: Nie życzę sobie, stanowczo sobie nie życzę, żeby ktokolwiek się za mnie modlił.

H (do Eminencji): Wasza eminencja naprawdę jest eminencją?

STRÓŻ: Tu wszystko jest naprawdę.

EMINENCJA (do H.): Chcesz powiedzieć, że nie wyglądam na eminencję. Za to czuję się nią, jak nigdy przedtem!

BERNHARD: Drewno!

H: Chciałbym się wyspowiadać.

EMINENCJA (zdziwiony): Słucham?

BERNHARD: Chcesz wyznać grzechy tej bryle drewna? To, że się urodziłeś, powinno wystarczyć za wszystkie grzechy.

STRÓŻ: Panie Bernhard, niech pan odpocznie, jutro…

BERNHARD: Tu nie ma jutra ani wczoraj, idioto! Tu nie ma nawet dzisiaj. Tu jest wyłącznie ból. Ból fantomowy po tym, co utraciliśmy. Raz na zawsze!!!

H: Ale ja naprawdę chciałbym się wyspowiadać, chciałbym porozmawiać z kimś, z kimś naprawdę porozmawiać. Czuję w sobie taki oślizgły kamień.

EMINENCJA: Chłopcze… Bóg jest dobry. Bóg jest miłosierny. Bóg cię kocha, lubi i szanuje. Jemu nie są potrzebne twoje problemy. I tak ma wystarczająco dużo swoich.

BERNHARD: A nie mówiłem? Nie mówiłem? Kupa martwego drewna!

Wszystkie kościoły cuchną martwicą

martwego drewna krzyża

Nie ma żadnej nadziei

możemy jedynie próbować wyrównać oddech

Wyczerpany zapada w pół-koszmar, pół-czuwanie, wstrząsają nim kompulsywne drgawki; przykry widok.

STRÓŻ: Nareszcie padł. Teraz będzie krzyczał przez sen.

EMINENCJA: Odkąd mój kościół przerobiono na knajpę, czuję się w nim jak w domu. Wcześniej zawsze czułem się niestosownie, jakbym kalał sobą to miejsce. Jakby to miejsce należało do innego, dawno już minionego porządku, a nam służyło wyłącznie jako dekoracja naszych spektakli, coraz bardziej pustych, żałosnych. Mimo to szybko piąłem się w hierarchii. Nigdy nie trafiłem na parafię, choć czasem brakowało mi smrodu zwykłego życia, jego brudu i tego zmęczenia, po którym człowiek zasypia jak zabity… Od zawsze w kurii, sekretarzowałem, doradzałem, knułem, pilnowałem żeby sprawy szły po naszej myśli. Bardzo młodo zostałem biskupem, nie miałem jeszcze siwizny. Ach, to było coś pięknego – stanąć przed wielkim lustrem w tym szykownym ornacie wyszywanym złotą nicią. Chciałem Kościoła wspaniałego, przepysznego w swoim bogactwie tradycji i zdobień. Wielką wagę przywiązywałem do sztuki liturgicznej, tej najwyższej formy zdobnictwa.

Bernhard krzyczy coś przez sen.

Dbałem o siebie i podległym mi kurialistom zalecałem to samo. Żadnego obżarstwa, opilstwa, żadnego nieumiarkowania, żadnej pychy. Nieczyste myśli rozpuszczałem najlepszymi gatunkami win i specjałami lekkiej śródziemnomorskiej kuchni. Przecież stamtąd przyszliśmy, a nawet jeśli nie stamtąd, to tam powinno bić nasze serce… Moje życie toczyło się miarowo, ruchem jednostajnym i w kierunku, jak kula… Ale nagle, niezauważenie, nastąpiła zmiana układu.

H: No właśnie! Ty mnie rozumiesz!

EMINENCJA: A kimże ty jesteś, żebym cię rozumiał albo i nie rozumiał?

H: Zmiana układu! Jakiś drobny błąd w systemie, a potem już lawina!

Bernhard krzyczy przez sen.

EMINENCJA: To jest oczywiście ucieczka od odpowiedzi, bo całe zło jest w człowieku… (po chwili) Poznałem kobietę…

H: Ja też…

EMINENCJA: Zamilcz! (po chwili) Poznałem kobietę, a jak wiadomo, kobieta to diabeł i potem zrobiła mi się taka mała krostka na… no wiesz… tam…

H: Mi też się tam zrobiła krostka!

EMINENCJA: Nie przerywaj. Winę wolałem zrzucić na kryzys Kościoła, ogólne osłabienie wiary w Boga żywego, ale krostka była krostką, potem następne… wdało się zakażenie. Musiałem w końcu pójść z tym do lekarza.

H: Co stwierdził?

EMINENCJA: Problem w tym, że wszyscy mnie znali. Byłem medialny. Lubiłem się wypowiadać, miałem łatwość wygłaszania opinii właściwie na każdy temat. Wygłaszałem je z głębokim namysłem, bez zbytniego moralizatorstwa, zawsze w duchu dialogu. Przecież milsza Panu jedna nawrócona owieczka niż całe stado wiernych baranów. Jednak liczba powołań stale spadała, kościoły pustoszały, nie mogłem nic zrobić… Stałem z opuszczonymi majtkami przed lekarzem i czekałem na wyrok. Nie dopytywał, jak i gdzie, tylko patrzył z jakimś strasznym wyrzutem. Nad drzwiami wisiał ukrzyżowany Chrystus, a ja chciałem umrzeć, nie, chciałem zniknąć, zostać uznanym za niezaistniałego. Mój Boże, nawet nie wiem, jakie było jej prawdziwe imię. W takich miejscach nie używa się prawdziwych imion. Wydaje mi się, że mnie nie poznała. Pamiętam dobrze jej twarz w różowym świetle. Twarz kobiety, która dała mi prawdziwe szczęście. Nie czułem tego nigdy wcześniej i nigdy później. Nasz miodowy miesiąc… (Bernhard krzyczy i kaszle przeraźliwie przez sen) Nazywałem ją Różą.

H: Pachniała jak świeży kwiat róży o poranku…

EMINENCJA: Milcz!

H: Miała duże miękkie usta.

EMINENCJA: Nie mogę tego słuchać.

H: Całowała nimi tak, że na samo wspomnienie zalewa mnie fala gorąca.

EMINENCJA: Ech, ty łotrze!

H: Spokój. Oddech. Może dodasz coś o swoich wyrzutach sumienia? Jesteśmy siebie warci. Obaj dopuściliśmy się zdrady. Zdrady… Długo trwało leczenie?

EMINENCJA: Długo. Wystąpiły powikłania.

H: U mnie też wystąpiły. Wszystkie róże prędzej czy później zaczynają cuchnąć.

EMINENCJA: To twoja spowiedź?

H: Z tego już się wyspowiadałem.

EMINENCJA: Pomogło?

H: Nie.

EMINENCJA: Więc spowiedź nie była szczera.

H: A twoja jaka była?

EMINENCJA: Ja zostałem na posterunku, aż mój kościół został sprzedany i przerobiony na nocny lokal. Pozwolili mi tu zostać. Jestem teraz barmanem. Taka moja pokuta… (po chwili) Zepsuliśmy wszystko…

H: Coś musi się uratować. Dlaczego nie walczysz?

EMINENCJA: Nie mam już siły. Chyba nigdy nie miałem. Nauczyłem się robić drinki i robię to naprawdę dobrze. Spróbujesz?

H: Nie!

EMINENCJA: Masz mi za złe, że nie zostałem męczennikiem? A co ty zrobiłeś, żeby coś ocalić?

H: Myślałem, że powiesz: „żeby zostać zbawionym”.

Zegar bije trzy razy, Bernhard krzyczy przez sen, budzi się.

BERNHARD: Kto tu? (po chwili) A, to wy… Znowu śnił mi się diabeł. Tym razem kazał mi zabić matkę i ojca. W ten sposób miałem ocalić własne życie. Zrobiłem to. Zrobiłem…

Bernhard znowu zapada w niespokojny sen.

EMINENCJA: Piotr zaparł się po trzykroć. Ja zrobiłem to wiele, wiele razy.

H: Co się stało z tamtą kobietą?

EMINENCJA: Nie wiem. Nigdy do niej nie wróciłem, chociaż nie ma nocy, żebym o niej nie myślał.

H: Róża zakaźna. Mam nadzieję, że nigdy już jej nie spotkam, chociaż nie ma nocy, żebym o tym nie marzył.

EMINENCJA: Zamykam na dziś.

Eminencja gasi światła nad barem, bierze wiszący na ścianie bicz w stylu BDSM, klęka i zaczyna się biczować.

H: Dlaczego się biczujesz?

EMINENCJA: Żeby nie zapomnieć, kim jestem.

Eminencja biczuje się krzycząc z bólu. Nakłada się to na senny krzyk Bernharda. Stróż zabiera stamtąd H.

STRÓŻ: Zostawmy ich. Nie znoszę widoku krwi…

4.

Stróż z H. stają nad rzeką. Spowitą mgłą i ciemną. Jest to rzeka podziemna. Słychać jak szemrze i jak ten dźwięk roznosi się podziemnym echem.

STRÓŻ (do siebie): Gdzie ta łajba? Musiała zatonąć. Była już bardzo stara i zmurszała. Na drugą stronę będziesz musiał dostać się sam. Ale i tak należy mi się zapłata.

Stróż wyciąga do H. dłoń po zapłatę. H. wyjmuje z kieszeni monetę i podaje Stróżowi, który ogląda ją z bardzo bliska.

STRÓŻ: Ta moneta już dawno wyszła z obiegu. Ale to nic, tu wszystko wyszło z obiegu. Ruszaj.

H. wchodzi do rzeki. Zanurza się coraz głębiej, aż ciemna toń sięga mu do piersi, szyi…

H.: Tonę!

STRÓŻ: Nie zatrzymuj się!

H. traci równowagę i pogrąża się w wodzie. Chwyta się kawałka starych drzwi. Rozpoznaje klamkę domu swojego dzieciństwa.

5.

H. znajduje się w domu swoich dziadków, gdzie spędził dzieciństwo. Piec kaflowy, łóżko, na ścianie strzelba myśliwska.

BABCIA: Zrzucaj to, bo mi się przeziębisz. Zaraz dam ci coś suchego.

Babcia otwiera starą szafę, która skrzypi. Wyjmuje z niej ubranie po dziadku. H. je zakłada.

BABCIA: Stań przy piecu.

H. opiera się plecami o piec kaflowy, który napełnia jego ciało rozkosznym ciepłem.

H: Nie widziała babcia mojego syna?

BABCIA: Przecież ty nie masz syna. To gorączka. Zaraz dam ci ciepłego mleka z czosnkiem i miodem. Zawsze lubiłeś. Połóż się tam.

Babcia wskazuje duże łóżko, na którym spoczywa umierający Dziadek.

H: Tam?

BABCIA: Przy dziadku. Jest dużo miejsca. No, wskakuj pod pierzynę.

H. włazi pod pierzynę i kładzie się obok Dziadka, który ma zamknięte oczy i wygląda, jakby nie żył.

DZIADEK: Nie bój się. Ja tylko umieram. Możesz przysunąć się bliżej, będzie nam cieplej.

H. przysuwa się bliżej.

DZIADEK: O, tak jest dobrze. (po chwili) Popraw mi poduszkę.

H. poprawia Dziadkowi poduszkę. Leżą obok siebie.

DZIADEK: Co nic nie mówisz?

H: Myślę o tym, żeby nie zepsuć tej sceny.

DZIADEK: A co tu można zepsuć? Cieplej ci?

H: Tak, jest bardzo dobrze.

DZIADEK: Ty też ładnie grzejesz. Może dociągnę do rana.

H: Na co dziadek umiera?

DZIADEK: Na starość. Tak jak trzeba. Już dość się nażyłem, teraz niech żyją inni.

Przychodzi Babcia z kubkiem gorącego mleka z miodem i czosnkiem. Podaje H.

BABCIA: Pij powoli, gorące.

H: Dziękuję, babciu. Bardzo pyszne.

BABCIA: Prosto od krowy. Posuń się.

Babcia też kładzie się pod pierzynę. H. jest teraz między Babcią a Dziadkiem. Przez dłuższą chwilę wszyscy trwają w milczeniu, tylko H. siorbie mleko.

BABCIA: Nie miałam lekkiego życia, oj, nie miałam… A teraz ten stary chce mnie zostawić. Co ja zrobię?

DZIADEK: Wyrychtujesz mi ładny pomnik. Na tablicy zostaw wolne miejsce, będę na ciebie czekał.

BABCIA: A może ja nie chcę do ciebie.

DZIADEK: A gdzie ty pójdziesz, jak nie do mnie?

BABCIA: Całe życie z tym starym, i po życiu jeszcze też.

DZIADEK: Już ty tak nie narzekaj, gorzej mogłaś trafić.
BABCIA: A idź mi… (do H.) A ty kiedy się wnusiu ożenisz, co?

H: Zdążyłem się już rozwieść, babciu.

BABCIA: Prawnuka bym jeszcze chciała zobaczyć.

H: Mam syna. Jest większy ode mnie, wie babcia?

DZIADEK: Co się będziesz śpieszył do tej niewoli. Pięć lat na robotach u Niemca spędziłem, ale prawdziwa niewola czekała mnie dopiero tu.

BABCIA: Nad grobem byś chociaż nie bluźnił. (do H.) Do kościoła chodzisz? Spowiadasz się, komunię świętą przyjmujesz, jak katolik żyjesz?

DZIADEK: Nie męcz chłopaka. I tak nie będzie święty, jak ty.

H: Czasem się modlę i noszę ten medalik, co go przywiozłaś z Częstochowy.

BABCIA: Całe życie w kieracie i żebym jeszcze coś z tego miała. Ani się człowiek obejrzał i młodość minęła, a z nią nadzieja na lepszy los. (do H.) Zaklinam cię, wnusiu, nie pij. Palić możesz, tylko nie pij.

H: Ja już chyba swoje wypiłem, babciu.

DZIADEK: Też tak myślałem w twoim wieku, a ile jeszcze cystern na mnie czekało!

BABCIA: Nie pij, módl się, do kościoła w niedziele, święta, do spowiedzi w pierwszy piątek miesiąca i dzieci po katolicku wychowuj.

DZIADEK: A i tak gówno z tego będziesz miał.

BABCIA: Wstydź się, stary. Nawet w godzinie śmierci swojej głupi jak but.

DZIADEK: Głupi się urodziłem, głupi umrę. Wiem tyle, że życie jest za krótkie, żeby z niego nie korzystać.

BABCIA: Nie słuchaj dziada. Tak korzystał, że mu to łóżko zostało i blaszany nocnik.

DZIADEK: A na co mi więcej? Już dość się nażyłem i twojego ględzenia nasłuchałem. Odejść z tego świata choć daj mi w spokoju.

BABCIA: Nie miałam lekko… (nagle, do H.) A ty pamiętaj, bądź dobry dla swojej kobiety, wybaczaj a ona też będzie dobra dla ciebie i wybaczająca.

H: Chcę wam powiedzieć, że już dawno nie jestem chłopcem. Nie jestem już nawet młody. Jestem, a czuję, jakby mnie nie było. Jakby mnie już albo jeszcze nie było, a może jakbym nigdy nie istniał naprawdę. A przecież tyle przeżyłem, tyle wycierpiałem za swoje i nieswoje winy, tyle razy ze śmiechu bolał mnie brzuch, tyle razy płakałem ze szczęścia i z żalu, tyle krwi przelałem, nasienia tyle. I to wszystko na nic?

BABCIA: Starał się o mnie piękny oficer.

DZIADEK: Niemiec chciał, żebym u niego został. Córkę mi oddawał, a ja nie, do tej biedy z nędzą, do tej komuny z wódką, do życia zmarnowanego.

BABCIA: Wysoki był, przystojny. Strzelał obcasami jak z bicza, a ja nie, innemu rękę obiecałam, wierność przysięgałam i czekałam na to moje życie zmarnowane. A oficerka pod brzozowym krzyżem zakopali. (do H.) Mleko ci całkiem wystygło.

H: To nic. Już mi lepiej, babciu.

DZIADEK: Pewnie, a gdzie ci będzie lepiej, jak nie na łożu śmierci?

BABCIA: Umarłbyś w końcu albo żył dalej, tylko mnie już nie męcz, dziadu.

DZIADEK: Mnie się nigdzie nie śpieszy. Umieranie jest całkiem przyjemne, tylko te wspomnienia, rzeczy co ich nie było, kobiety co się ich nie miało, dzieci co wyfrunęły i tyle je widziałem. Ech, żeby tak jeszcze raz stanąć na progu i przeżyć to wszystko inaczej.

BABCIA: Jak inaczej?

DZIADEK: Lepiej, mocniej. Przeżyć, a nie tak jak ja. Ale czy to byłem ja? Co ja mam wspólnego z tamtym? Nic nie wiem o nim ani on nie wiedział o mnie. Gorzej niż obcy człowiek.

BABCIA (do H.): A ty dziewczynę już masz?

DZIADEK: Daj spokój chłopakowi. Ma jeszcze czas na te głupstwa.

BABCIA: Dziewczynę musisz znaleźć dobrą, z dobrego katolickiego domu. Żadna komuna, komuny nie wpuszczę za próg.

DZIADEK: A ta ciągle komuna i komuna. A co ty zrobiłaś, żeby ta komuna padła? Laczkami w telewizor rzucałaś, jak ten uszaty się pokazywał.

H: Babciu, ja już nie chcę nikogo poznawać. Poznałem już tylu ludzi, że teraz chcę tylko żeby było cicho i w miarę ciepło.

BABCIA: Zawsze mówię, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Komuna komunę rodzi, a katolik katolikiem zostanie do końca swoich dni.

H: Mam to serdecznie gdzieś, babciu. Ludzie zawsze będą przyklejali łatki, a ja szukam człowieka w człowieku.

DZIADEK: Najważniejsze, żebyś biedy nie klepał. Bieda jest najgorsza, jak nie ma biedy, cała reszta się ułoży, a jak jest bieda… ech, szkoda gadać…

BABCIA: Biednyś, boś głupi, a i mądry też byłbyś biedny.

DZIADEK: Ale łóżko nam się udało!

H: To łóżko jest jak łódź unosząca nas z przeszłości ku nieznanym wodom.

BABCIA: I pierzyna jaka, z gęsim puchem.

DZIADEK: Wojnę przeżyły łóżko z pierzyną, komunę przeżyły.

BABCIA: Nawet papieża.

DZIADEK: Nawet papieża.

BABCIA: I nas przeżyją. Ale co to z nimi będzie? (do H.) A ty nie chcesz łóżka z pierzyną po dziadkach?

DZIADEK: Dziś takiego łóżka z taką pierzyną nie znajdziesz!

BABCIA: Co będzie stare klamoty zbierał. Na opał porąbie i do kominka wrzuci.

H: Już dawno spalone, babciu. Wszystko rozwiało się z dymem.

6.

Z impetem wpada Producent.

PRODUCENT: Dobra, koniec! Tego nie da się słuchać, tu nic się nie dzieje. Jak można położyć postaci do łóżka i kazać im gadać, gadać, gadać?

H: Nigdzie się nie ruszam. Dobrze mi tu.

PRODUCENT: Masz swoją sprawę, pamiętasz? Jesteś bohaterem, który chce coś zrobić ze swoim pieprzonym życiem. Babcia z dziadkiem nie sprzedali żadnego Żyda?

H: Nie.

PRODUCENT: To może chociaż jakiegoś przechowali?

H: Nie.

PRODUCENT: Ale musieli w jakiś sposób uwikłać się w Historię?

H: Bombardowanie, ucieczka, powrót, nierówna walka, niewola, powrót. To wszystko.

PRODUCENT (rozczarowany): Cholernie mało. Nikogo nie obejdzie. To się nie nadaje do teatru. Pozostaje opresja rodzinna, chociaż to zgrane do bólu. (po chwili) Jakaś tajemnica? Niechciana ciąża, nieślubne dziecko, wujek ksiądz pedofil, co brał dzieci na kolano?

H: Nie.

PRODUCENT: Innej orientacji płciowej pewnie też nie?

H: Też nie.

PRODUCENT: Tak myślałem. Jesteś najnudniejszym bohaterem, jakiego można sobie wyobrazić. Czego ty właściwie chcesz?

H: Usiąść z synem nad wodą i patrzeć na spławik.

PRODUCENT: Zupełnie nieteatralne.

H. (zauważając, że Dziadek i Babcia śpią): Daj nam po prostu spać. Zostaw nas i rób swój teatr.

PRODUCENT: Tak łatwo mnie się nie pozbędziesz! Wstawaj! To wszystko się rozłazi w szwach. Myślisz, że mnie jest lekko? Myślisz, że nie chciałbym robić sztuki? Ale to nie jest takie proste, to jest chór parafialny, tylko że księżula zastąpił stary pedał z gosposią po studiach gender. Możesz śpiewać po swojemu pod warunkiem, że się zmieścisz w tonacji. Możesz improwizować, ale w granicach dobrego tonu. Możesz wszystko pod warunkiem, że na to wszystko masz certyfikat. Nie możesz tylko jednego – występować przeciwko swojemu stadu.

H: Źle ci, to bądź osobny. Rób teatr w domu, w walizce.

PRODUCENT: Ja muszę mieć na pełną michę, na prosecco i na całą resztę tego chłamu, który pozycjonuje mnie klasowo. Moje niedopasowanie jest uroczą rólką, odgrywam ją całym sobą dopóki to się podoba. (po chwili) Nie wiem dlaczego, ale widzę w tobie jakiś potencjał autentyzmu. Jesteś moją szansą.

H: Chcesz autentyzmu, to wystaw Biblię. W całości, od początku do końca.

PRODUCENT: Nikt tego nie będzie chciał oglądać. Inscenizacja książki kucharskiej, to byłoby coś…

H: Życie pokaż. Jeden do jednego. Życie jednego człowieka, najlepiej swoje. Niech tam będzie wszystko, co cię spotyka, wszystkie twoje myśli, słowa, uczynki i zaniedbania. Pokaż jeden dzień ze swojego fajnego życia sekunda po sekundzie, a każdą sekundę pokaż tak, jakby była ostatnią. Taki teatr mnie interesuje, takiego teatru chcę!

Spod pierzyny wypełza Bernhard.

BERNHARD: Uprawianie teatru powinno być zakazane

pod karą śmierci

dopiero wtedy byście się nauczyli robić go uczciwie

to znaczy odważnie i szczerze

Wszelka sztuka powinna być zakazana

a jej uprawianie równoznaczne

z grą o wszystko

Ale jesteście na to zbyt syci

zbyt znudzeni

i zbyt tchórzliwi

Dlatego wasz teatr

wasza sztuka

jest cuchnącym śmietnikiem

H: Obudzi pan moich dziadków, panie Bernhard. Oni nigdy nie byli w teatrze.

BERNHARD: A zatem są szczęśliwcami

tylko dla takich ludzi należy robić sztukę

całej reszcie należy zakazać wszelkich z nią kontaktów

(po chwili na złapanie oddechu)

Niech to się wreszcie skończy

i zrobi miejsce

(przykrywa się pierzyną i zasypia niespokojnym snem)

PRODUCENT: Cholerny nudziarz. Nie rozumie nowego teatru. Jego miejsce jest… (jakby coś sobie przypomniał) Właśnie, co to za miejsce i dlaczego tracę w nim czas?

H: To nie jest miejsce i to nie jest czas, to coś w rodzaju podróży. A teraz daj nam już spać.

BABCIA: Paciórek zmów. (po chwili) Dziadek pewnie do rana nie dociągnie.

Babcia na leżąco zmawia pacierze, a H. robi to samo naśladując jej ruchy. Producent przygląda się im uważnie.

DZIADEK: Chcesz się założyć?

BABCIA: Śpij, stary. Musisz mieć siły na umieranie.

DZIADEK: O papierosa i setkę czystej wódki.

BABCIA: Cicho, chłopak zasypia.

DZIADEK: Basen mi podaj.

BABCIA: Mówiłam, nie pij tyle na noc.

DZIADEK: Zaraz nie wytrzymam.

PRODUCENT: Niech pani leży, ja podam.

BABCIA: Pod łóżkiem.

PRODUCENT: Ja panu podam.

Producent wyciąga spod łóżka basen i podaje Dziadkowi.

DZIADEK: Niech pomoże, sam nie umiem.

Producent pomaga, z trudem powstrzymując obrzydzenie.

DZIADEK: Oj, jak dobrze. Dzięki Ci, Boże, za to, że jeszcze mogę sikać, że jeszcze mogę robić kupę, że z nosa lecą mi smarki, a w uszach rosną włosy.

BABCIA: Bóg cię pokarze za te bluźnierstwa.

DZIADEK: Już mnie pokarał tobą.

BABCIA: Uważaj, bo jeszcze dziś możesz stanąć przed obliczem Pana.

DZIADEK: I dobrze. Powiem mu, co z ciebie za ziółko.

BABCIA: A ja mam nadzieję, że da ci po łbie.

DZIADEK: Po łbie to mam od ciebie, kobieto. Tam będzie już tylko lepiej.

BABCIA: Żebyś się nie rozczarował.

DZIADEK: Ech, daj mi spokojnie umierać.

PRODUCENT: Cepelia, dewocjonalia, rodzajowość, ludyczność, gwarowość, zwykli ludzie. Ty przynajmniej umiałeś z tym zerwać.

H. zrywa się z łóżka i chwyta Reżysera za twarz.

H: A co ty wiesz? Co? Co ty wiesz?

Puszcza twarz Producenta.

PRODUCENT: Nic. Jestem tylko reżyserem twojego życia.

H: Nie. Ty wystawiasz kiepskie sztuki, pisane po pijaku, fatalnie zagrane.

PRODUCENT: Wszystkie o tobie.

H: Ale wszystko mogę zmienić, bo mam syna.

PRODUCENT (cicho, ale dobitnie): Twój syn nie żyje.

H: To ty nigdy nie będziesz miał nikogo, bo jesteś bezpłodnym producentem kiepskich sztuk.

PRODUCENT: Zapił się, zaćpał, powiesił, wpadł pod samochód, wszystko jedno. Nie żyje. Twój syn nie żyje.

H: Nie, to ty nie żyjesz. Mój syn żyje, a ty nie żyjesz i gnijesz. Gnijesz i cuchniesz jak piekło, a mój syn żyje i ma silne ręce, bo cały jest silny, po matce.

PRODUCENT: Nie żyje po tobie.

H: To ty nie żyjesz. Powinieneś wiedzieć, po co ta strzelba na ścianie. Wiesz po co?

H. chwyta strzelbę ze ściany, strzela do Producenta, kładzie się i spokojnie zasypia.

7. We śnie.

SYN (z oddali): Tato, nie słuchaj ich. Jeszcze wszystko może się zmienić. Jeszcze nie jest za późno. Chodź, posiedzimy sobie nad wodą.

H. idzie do Syna, rzuca mu się w objęcia i wtedy Syn wybucha fałszywym śmiechem.

SYN/PRODUCENT: Piekło nie jest puste. Jest pełne takich jak ty. Naprawdę myślałeś, że wszystko od ciebie zależy? że jesteś panem swojego życia? że cokolwiek zrobisz, jakoś to wytłumaczysz na swoją korzyść? Spójrz na siebie. Leżysz w gnoju i nie ma dla ciebie nadziei. Złamałeś wszystkie przykazania. Prawdziwym Hiobem był twój syn. On tylko chciał mieć ojca. Każdy powinien mieć ojca, ale dziś mało kto ma odwagę być ojcem. Mało kto nie myśli tylko o sobie. A ty zawsze należałeś do większości. Zawsze już będziesz sam.

H. cofa się i spada w głęboką, czarną przepaść. Spadając, traci poczucie przestrzeni i kierunku spadania. Można powiedzieć, że opuszcza układ współrzędnych i staje się samym krzykiem przerażenia i rozpaczy.

8.

Ciemność. Cisza.

H: Kto tu?

GŁOS: To ja, Bóg. Przyszedłem, żeby ci powiedzieć, jak bardzo mnie rozczarowałeś. Nie tak sobie ciebie wyobrażałem. Dlaczego mnie odrzuciłeś?

H: Nie wiem. Z lenistwa, braku uwagi. Chciałem do czegoś dojść.

BÓG (objawiający się jako starszy pan w lekarskim fartuchu i białych chodakach): Nie rozśmieszaj mnie.

H: Wiem, że nie wyszło. Ale mam syna.

BÓG: Już nie.

H: Mówisz to co wszyscy. Nie jesteś Bogiem.

BÓG: Tak bardzo wierzysz w jego istnienie. Dlaczego nie wierzysz we mnie?

H: Oddaj mi go, a uwierzę.

BÓG: A co z resztą? Wraz ze mną odrzuciłeś ludzi, którzy cię kochali.

H: Czy możesz zrobić tak, że cofam się do punktu zero i zaczynam od nowa?

BÓG: Znaleźli cię w wymiocinach, wszędzie walały się butelki, brudne talerze, resztki jedzenia. Znaleźli cię tylko dlatego, że już nie mogli znieść tego smrodu. Lekarze nazywają to śmiercią kliniczną. Ale ja pozwoliłem ci żyć, bo wymyśliłem dla ciebie długie i trudne życie. Tylko błagam, nie zepsuj tego. Następnej szansy nie będzie.

H: Czy to znaczy, że…

BÓG: Nie wiem, dlaczego to robię. Może w swojej niezgłębionej mądrości jestem bezdennie głupi. Czasem mam ochotę zdmuchnąć was wszystkich z powierzchni planety, ale za każdym razem coś mnie powstrzymuje. Nie, nie sztuka sakralna, na miły Bóg, ona kompletnie wam się nie udaje. Inna sztuka zresztą też. Ale jak tak na was patrzę i widzę te wszystkie głupstwa i świństwa, jak się parzycie, zdradzacie i mordujecie, jak toczka w toczkę wypełniacie proroctwa, to chyba z samej tylko przekory pozwalam wam żyć dalej. Ale może też lubię patrzeć, jak się dziwicie zapachowi ziemi i liści albo jak was nieustannie zachwyca kicz wschodów i zachodów, jak przeszywa was ten śmieszny metafizyczny dreszczyk… A poza tym „handel i kopulacja”.* Tak… jedyny sens tego wszystkiego, jeśli w ogóle jest jakiś sens, wisi na cienkim włosku mojego przywiązania do was. Wiem, wiem, parciana teologia, ale wolę taką niż mowy uczonych. W ogóle jestem strasznie zmęczony. Kiedyś będę musiał to skończyć, a wtedy… (po chwili namysłu) na samą myśl o wieczności robi mi się trochę słabo. Jestem samotny i zmęczony. Wiem o was wszystko, widzę wszystkich i każdego z osobna, w każdej sekundzie waszego żywota, znam wasze myśli i sny. To wiedza tak zbędna i przytłaczająca, że tylko Ja jestem w stanie ją znieść. W przeciwnym razie nie byłbym Bogiem, tylko szaleńcem. Widzę i trwam w tym Moim trwaniu, trwam a Moja nieskończona głowa wciąż nie chce rozpęknąć się od tej wiedzy. Trwam i patrzę, jak plączesz się między pomieszczeniami, rzeczami, zajęciami, jak je po chwili porzucasz w nadziei, że tym razem znajdziesz spokój. Ale jesteś w ciągłym niepokoju, ciągłej gorączce, w pijackim ciągu. Od czasu do czasu oczyszczasz się z nadmiaru brudnej substancji i natychmiast na nowo zaczynasz ją gromadzić. Właśnie dlatego skazałem cię na długie i trudne życie. A teraz idź żyć.

H: Czy tam jest mój syn?

BÓG: Sam musisz go znaleźć.

H: Dlaczego tak się nade mną znęcasz? Przecież Ty też opuściłeś swojego Syna, kiedy najbardziej Cię potrzebował.

BÓG: Paradny koncept. Po pierwsze Bóg nie popełnia błędów, po drugie jeśli popełnia – patrz punkt pierwszy, a po trzecie zaczynasz mnie wkurzać. (po chwili) Posłałem Go do was, a wyście go zamęczyli i nawet po tym, jak wyszedł z grobu, zachowujecie się tak, jakby Go nigdy nie było. To Ja zasługuję na współczucie, nie wy.

H: Nie chciałem tak. Chciałem inaczej.

BÓG: Taaa… ciągle to słyszę, a kiedy przychodzi co do czego, robicie to co zawsze. Natura człowieka… Człowiek przychodzi na świat po to, żeby przekraczać swoją naturę, powstawać na nowo z własnych popiołów, skoczyć głową w ciemność. I ufać. Za chwilę otoczy cię to, od czego uciekałeś. Najpierw poczujesz kwaśny smak smogu, potem oblepi cię zimna wilgoć wieczoru, w końcu kogoś spotkasz, potem jeszcze kogoś i jeszcze. Znajdziesz się żywy pomiędzy żywymi. Trzeba dużo siły, żeby się w tym nie zagubić, nie stracić z oczu celu. Będą cię kusić na każdym rogu, kobietami, winem i syrenim śpiewem, ale ty musisz iść przed siebie. Wiesz, jaka jest stawka?

H: Jestem gotów.

BÓG: To się jeszcze okaże.

H. wychodzi na ruchliwą, rozwibrowaną ulicę miasta. Idzie jak ktoś, kto wszystkiego doświadcza po raz pierwszy.

KONIEC

*Zbigniew Herbert, Pan Cogito o piekle