W kurniku noc jak co dzień. Kury chrapią na grzędach, chrapie też strażnik ich i obrońca, Kogut. Wykluł się zasadniczo wbrew sobie. Pierwotnie planował przeczekać najgorsze w bezpiecznym, przytulnym jajku i wyjść z niego, gdy już będzie po wszystkim. Nie udało się. Musi żyć. Dobrze chociaż, że może roić sobie we śnie, że dalej jest wysiadywany, a świat ma przyjazną twarz kupra jego mamusi. Swego czasu zrobiła błyskotliwą karierę wybornego rosołu. Odgrzewano ją kilka razy i zawsze smakowała znakomicie. Na młodym podówczas kuraku spoczywać zaczęły liście laurowe łakomych spojrzeń, przyprawione rzęsistymi brawami mlasków.
Jemu te wszystkie dowody zaślinionego uznania były jednak za nic. Raz bowiem, przez okno w kuchni, między jedną a drugą dokładką, udało mu się zerknąć do garnka zupy. Zdało mu się, że z ok w rosole patrzą na niego matczyne oczy. Kogut puścił pawia. Tak pożegnał matkę.
Zgorzkniały snuł się po życiu, jak absolwent wiedzy o teatrze. Chciało mu się wyć, a mógł jedynie piać. Stracił serce do wykonywania swoich obowiązków. „Po co chronić kury przed drapieżnikami, mamo” – pytał retorycznie kuper swojej rodzicielki we śnie – „skoro człowieka w każdej chwili może najść chętka na rosół? A grill? Zwykły obiad? Przecież oni jedzą go codziennie. W czym skończenie na ruszcie czy w garnku jest lepsze od śmierci w pysku takiego, dajmy na to, lisa?”.
I wywołał wilka z lasu. Księżyc blednie ze strachu, gwiazdy rozkładają ramiona w geście kosmicznej bezradności, jajko pod jedną z kwok rusza się, jakby chciało uciekać, a noc kryje się w ciemnościach, żeby nie patrzeć na to, co się niebawem stanie. Oto bowiem Lis zakrada się do kurnika. Przebrany za listonosza na rowerze, żeby nie budzić podejrzeń. Gdyby ktoś go zapytał, co w środku nocy robi listonosz na rowerze przy kurniku, odpowiedziałby, że dostarcza nocne listy kurom.
Wszedł do kurnika jak awizo w skrzynkę – niezauważony przez nikogo. W tym samym czasie kuper koguciej rodzicielki ze zrozumieniem wysłuchiwał posępnych wyznań syna. „Tak dobrze mi jest pod twym kuprem, mamo. To cały mój świat. Opatula mnie, chroni, ogrzewa, daje żyć. Kto może powiedzieć to samo o swoim świecie? Dla kogo świat jest tak dobry, jak twój kuper dla mnie? Czy nie moglibyśmy już tak zostać? Bez żadnego wykluwania się, które nie jest niczym innym, jak proszeniem się o kłopoty. Chcę zostać jajkiem pod twoim kuprem. To cała moja ambicja. Czy tak mało, to i tak zbyt wiele?”.
Monologujący we śnie Kogut nie widział, jak Lis staje na środku kurnika i wybiera swoją ofiarę pośród kwok. Za dnia wiodły w kurzu kurze życie. Gdakały, wybierały robale z ziemi, były nielotami. Żadnych zainteresowań, wyjątkowych zdolności, czy choćby znaków szczególnych w wyglądzie. Kwoka w kwokę taka sama. Która wobec tego ma zginąć? Dlaczego ta, a nie inna? Dlaczego inna, a nie ta? „Od wyklucia wciąga nas wir pytań bez odpowiedzi. W gwałtownym korkociągu pikujemy na muliste dno zwątpienia, gdzie wszystko jest dla nas o tyle jasne, że niepojęte. Kurczaczek, mamo, wychodzi z jajka z nadzieją, która towarzyszy mu do samego końca drogi na patelnię. To żółty, kwilący, słodki, kochany, puszysty spleen. Hasa ci taki beztrosko po wolnym wybiegu. Myśli, że to świat, a to tylko cela śmierci na świeżym powietrzu. Jak każdy w jego wieku, pragnie zostać policjantem, strażakiem, żołnierzem, piłkarzem. Potem, gdy trochę podrośnie, chce być artystą, kimś wybitnym, wyjątkowym. A jak spoważnieje i zrozumie, że życie nie jest od spełniania marzeń, lecz ich rozwiewania, zadowoli się statusem kogoś przeciętnego, ale od czasu do czasu w miarę nie nieszczęśliwego, a krótkimi chwilami potrzebnymi na otarcie łez może nawet niepogrążonego w najgłębszej rozpaczy. Kiedy jednak przychodzi odpowiedni moment, kończy jako strawa, wzdęcie przepełnionego bandziocha i bździna wydobywająca się z udręczonych jelit przejedzonego głodomora. Czy dla czegoś takiego warto wystawiać dziób spod twojego kupra, mamo? Walczymy o byt przeciwko istnieniu i zawsze ponosimy klęskę”.
Lis tymczasem zbliżał się do wydania wyroku. Jego uzasadnienie – ene due rike fake – podyktował starczo zdziecinniały duch czasu. Przeznaczenie zastąpił przypadkiem, a Fatum – pechem. Wycierpiał swoje w niekończących się potyczkach z Losem. Pragnął wrócić w zaświaty, lecz zlikwidował je w młodości, gdy przekonany o swej omnipotencji wierzył, że stworzy raj na ziemi. Edenu nie zbudował, nie licząc tych piekieł ogrodzonych drutem kolczastym, które zamiast mlekiem i miodem, spłynęły krwią i łzami. Pokąsany heglem duch czasu wyzionął w nich ducha. Teraz bawi się absurdem, a rany mu ropieją. Nie dziwi więc, że ene due rike fake jest jego mane, tekel, ufarsin.
Obliczył przeto Lis, zważył, podzielił i na chybił-trafił wybrał jedną z kur. Ani lepszą, ani gorszą od pozostałych. Do okrutnych bogów mogłaby jeszcze wznieść kwok protestu, niesprawiedliwym ludziom wygdakać w twarz ich podłość, ale prozaiczny niefart nie zasługuje nawet na proste „ko, ko, ko”. Tak oto, jakby nigdy nic, milczenie, które ongiś było resztą, stałą się całością.
W absolutnej ciszy Lis przystąpił do działania. Obostrzenia wprowadzone w związku z pandemią zmuszały go do zachowania społecznego dystansu. Nie mógł zabijać swoich ofiar ze zbyt bliskiej odległości, żeby nie zarazić ich śmiertelnym wirusem albo samemu nie zostać przez nie zarażonym. Było to uciążliwe, jednak i tak lepsze, niż okres lockdownu, kiedy wychodził z nory jedynie po bułki do sklepu, a i to tylko w ostateczności, gdy kończyło mu się piwo. Na szczęście, jak twierdzą oficjele, najgorsze jest za nami. Względnie – przed nami. W każdym razie zrobiło sobie przerwę akurat na wakacje i wybory, co świadczy o jego obywatelskiej postawie.
Najgorsze udało się tedy na zasłużony wypoczynek i głosowanie. Lis natomiast wrócił do polowań. Przeprowadzał je, rzecz jasna, według zasad „nowej normalności”. Zabraniały one starego, dobrego przegryzienia gardła ofierze. Zalecały mord zdalny. Wytyczne szczegółowo określały procedurę. Oto więc Lis wyrywał sobie jeden z zębów, nalewał do pyska płyn dezynfekujący, celował i pluł z odległości co najmniej dwóch metrów w kierunku wcześniej wymazanej nioski śmiercionośnym, ale odkażonym pociskiem. Na początku szło nieźle, bo amunicję stanowiły kły. Lis szybko się z nich wystrzelał. Później ładował siekacze. Dzięki nim „nowa normalność” jeszcze przez chwilę nie staczała się w kompletny bezsens. W jego gęste odmęty zepchnęły ją dopiero trzonowce. Zdarzało się, że trafiona nimi kwoka zamiast zginąć, budziła się i wszczynała alarm. Bywało też tak, że dalej smacznie spała. Raz trzy zęby poszły na taką, a i tak zmarła dopiero w wyniku upadku z grzędy.
W tej chwili Lisowi został ostatni nabój. Czuł presję i intensywny smak alkoholu, płucząc pyszczek przed wystrzałem. Gdy był już gotowy, wziął głęboki wdech i z całej siły wypuścił sterylnego trzonowca śmierci w kierunku chrapiącej kwoki. Ząb trafił ją w lekko otwarty dziób, zaczęła się dławić, wreszcie martwa spadła, a Lis chwycił ją szczerbatą szczęką i założywszy maseczkę, czmychnął z kurnika. Pędzi teraz na rowerze z prędkością listu poleconego. Powoli uświadamia sobie, że nie będzie miał czym zjeść kury. To by ją na pewno pocieszyło, gdyby wcześniej mogło wskrzesić.
Noc zawstydzona tym, co rozegrało się pod jej osłoną, zarumieniła się zorzą poranka, księżyc zaszedł wzejść na drugiej półkuli, a zmęczone gwiazdy powlokły się za nim, ledwo trzymając się firmamentu. Kogut z żalem ucałował matczyny kuper na pożegnanie. Otworzył oczy akurat na puste miejsce na grzędzie. Domyślił się wszystkiego. Bezszelestnie podleciał do gniazda. Leżało w nim osierocone jajko. Niczego nieświadome, niewinne, spokojne, szczęśliwe. Kogut usiadł na nim niczym nioska i zapiał cicho, że wszystko jest dobrze, żeby nie przejmowało się niczym, bo on, jego kuper, tu jest, bardzo je kocha i nie pozwoli zrobić mu krzywdy. Nie wiedział, że jako pierworodny wybornego rosołu wytypowany został na kapłona.