Jarosław Jakubowski / KATASTROFISTA W OGRODZIE

Od dawna podejrzewałem, że twierdzenie o liniowej naturze czasu jest zwykłą blagą. Pamiętam na przykład mecz Polska-Peru na mistrzostwach świata w Hiszpanii. To był 22 czerwca 1982 roku. Blisko końca szkoły. Dzień był piękny, upalny. Po południu poszliśmy z chłopakami pograć w piłkę. Graliśmy na szkolnym boisku z lanego asfaltu. Bramka (przeznaczona do piłki ręcznej) była pomalowana na biało-czerwono i miała chyba nawet naciągniętą siatkę. Okna mieszkania Dyrektora były otwarte, więc słyszeliśmy dokładnie przebieg tamtego meczu. Dlaczego nie oglądaliśmy go? Chyba woleliśmy rozegrać swój, ale to, że słyszeliśmy wszystko przez otwarte okna, sprawiało że – grając w piłkę – uczestniczyliśmy w nim bardziej, niż śledząc go na ekranie telewizora.

Jan Ciszewski rzadko podnosił głos. Jego komentarz był stonowany i rzeczowy. Jednak pięć razy w ciągu tamtych dziewięćdziesięciu minut ten głos wzniósł się ponad rosnące przy boisku lipy, a nawet ponad szpaler wyniosłych topoli szumiących nieco dalej. Straconą bramkę skwitował sucho i lakonicznie, jako całkowicie nieistotny wypadek przy pracy.

To chyba wtedy dostrzegłem, że czas posiada swoje zastoiska, zastoiny, a może i odstojniki. Jak zwał, tak zwał, w każdym razie czas sobie płynie, ale nieregularnie i nie cały w jednakowym tempie. Są w nim takie obszary, gdzie ten upływ jest tak nieznaczny, że właściwie niedostrzegalny. Nasz „mecz”, a właściwie „akcyjki” rozgrywane na jedną bramkę i tamten międzypaństwowy – niby ten sam odcinek na osi czasu, a jednak zagęszczenie obu odcinków nieporównywalne. Tam – gwizdek początkowy i gwizdek końcowy. Tu – poza rozgrywaniem „akcyjek” cała masa przerywników w postaci siedzenia na ławce i picia wody albo oranżady, chodzenia po zapodzianą piłkę albo przyglądania się piaskowi, suchym liściom, papierom i badylom naniesionym przez wiatr w „zatoczkę” wciśniętą między salę gimnastyczną a łącznik prowadzący do niej z budynku szkoły. No i – trzeba to jasno powiedzieć – w tych naszych „meczykach” dużo było też zwykłej nudy. Zabijanej jak się da, ale jednak nieprzestającej być nudą.

Od tamtego dnia, kiedy jako ośmiolatek odkryłem nielinearną naturę czasu, z zapałem szukam miejsc, w którym można go przyłapać na bezruchu. Uważam, że czas w bezruchu jest piękniejszy i przede wszystkim jakiś prawdziwszy niż ten podniecony własną ruchliwością. Dlatego kiedy zapada już wieczór, lubię przejść się po ogrodzie. Za dnia krzątam się po nim zawsze w jakimś celu, a to koszenie, a to podlewanie, a to pielenie, a to inne robótki ręczne. Ale pod wieczór, kiedy już ustaje wiatr, a słońce chowa się za łamaną linią zabudowań, jest inaczej. Zaglądam do zacisza ukrytego w samym narożniku ogrodu, gdzie pękaty kompostownik rodzi kolejną porcję nawozu, a w plastikowym wiadrze dojrzewa gnojówka z pokrzyw. Wciągam nosem zapachy tak intensywne, że kręci się w głowie. Bywa, że dokonam jakiegoś nadprogramowego odkrycia, na przykład sikorę bogatkę śpiącą na gałęzi leszczyny albo nieznanego dotąd chrząszcza czy ślimaka przypominającego pełznący, ucięty palec. Długo przypatruję się roślinom zamieszkującym to zacisze. Lubczyk, gorczyca biała, mięta, wiechlina, perz, a pod nimi szczawik zajęczy, kępki mlecza. Tkwią sobie w ciszy, nieruchome że nawet włosek na łodydze nie zadrży. Ktoś tam krzyczy na ulicy, pijany czy trzeźwy, wszystko jedno, wszystkie bluzgi świata nie zmogą mojej zastoiny. Mam ochotę powtórzyć trochę za Dostojewskim, a trochę we własnym imieniu – niech świat się zawali, bylem ja mógł spijać mój nieruchomy czas w zaciszu ogrodu. Ubędzie coś komu z powodu mojego niezaangażowania? Poza tym, jeśli opisać katastrofę, to właśnie obrazem przedwieczornej ciszy i paradoksalnej martwoty upartego życia. Trochę jak Lars von Trier w Melancholii, na dużym zbliżeniu twarzy, dłoni, źdźbeł, strączków, kieliszków, serduszek, bulwek i innych foremek roślinnych, a także wąsów czepnych i przylg dzikiego wina, które czepiają się i przylegają, bo taka ich natura.

Pierwsza bramka w meczu Polska-Peru padła dopiero w 56. minucie. Kolejne cztery strzeliliśmy w ciągu następnych dwudziestu jeden minut. Wcześniej były dwa bezbramkowe remisy. I ta pierwsza bramka zapoczątkowała nasz marsz na podium mistrzostw świata. Trzydzieści dziewięć lat później wierzyłem, naprawdę wierzyłem, że wyjdziemy z grupy. Że jakieś nowe wcielenie Piechniczka niesione głosem nowego Ciszewskiego poprowadzi naszych dalej, wyżej. Jak wtedy, gdy… No, ale marzenia roztrzaskały się o rzeczywistość, bo rzeczywistość zawsze jest większa. Może więc lepiej kiedy nie ma marzeń, tylko praca i walka do końca? Może wtedy jest jakaś szansa na wyjście z grupy?

Dla mnie w każdym razie tamten mecz wciąż trwa, z narożnika boiska podaję piłkę prosto na głowę nadbiegającego kolegi, bramkarz na próżno próbuje piąstkować, mija się z napastnikiem, a piłka ląduje w siatce. Zaliczam piękną asystę. Zmiana bramkarza. Wiatr unosi papiery, badyle, kurz. Tak właśnie objawia się wieczność.