Aleksandra Wach / STATEK „CYWILIZACJA”

A statek płynie na podstawie filmu Federica Felliniego, reżyseria Wojciech Kościelniak, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu.

Historia lubi zataczać koło – niedawno Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu obchodził dziesięciolecie otwarcia po gruntownej przebudowie, a z tej okazji spektaklem premierowym był wówczas Mistrz i Małgorzata w reżyserii Wojciecha Kościelniaka (okrzyknięty zresztą przez widzów w ramach rocznicowego plebiscytu najlepszym spektaklem wystawianym w nowej siedzibie). Dekadę później wrocławska publiczność może cieszyć się nowym musicalem autorstwa tego reżysera, biorącym tym razem na warsztat słynny film Federico Felliniego A statek płynie z 1983 roku. I choć materiał źródłowy wydaje się być niezwykle wymagający w obliczu próby zaadaptowania tego filmu na potrzeby teatru muzycznego, głównie przez dość powolny rozwój tempa opowieści i mnogość jej bohaterów, to Kościelniak udowadnia, że dla jego niesamowitej wyobraźni nie ma zadań niemożliwych.

A statek płynie to historia o arystokratach związanych z włoskim środowiskiem operowym, którzy wypływają w rejs transatlantykiem z Neapolu, aby spełnić ostatnie życzenie wybitnej śpiewaczki Edmei Tetui i rozsypać jej prochy podczas ceremonii pożegnalnej u wybrzeży wyspy, z której pochodziła. Momentem zwrotnym opowieści jest pojawienie się na statku grupy serbskich uchodźców, zmuszonych do ucieczki w wyniku przeprowadzonego w Sarajewie zamachu na księcia Franciszka Ferdynanda, następcę tronu Austro-Węgier. Film Felliniego od początku naznaczony jest widmem zbliżającej się katastrofy. I Wojna Światowa nie tylko wywróci do góry nogami świat znany arystokratycznym elitom, ale także stanie się symbolem końca epoki, z której wywodzą swoje przywileje. Podobnie jest także w scenicznej adaptacji Kościelniaka. Widz wchodzący w przestrzeń teatralną może podziwiać pełną eleganckiego przepychu scenografię autorstwa Mariusza Napierały, nawiązującą do bogatych draperii i kurtyn operowych, jednak oznaki zepsucia i nadchodzącej katastrofy także są obecne na scenie, chociażby w postaci delikatnego zabarwienia na morsko-zielony kolor dołów kostiumów większości postaci, sugerującego, że bohaterowie już jakby brodzili po kostki w wodzie. Zresztą tym, co najbardziej urzeka, jest wierność adaptacji i szacunek twórców wobec filmowego pierwowzoru. Kościelniak, pytany w wywiadach o źródła inspiracji w swojej pracy twórczej, niejednokrotnie deklarował się jako wielbiciel twórczości Felliniego, i tę miłość oraz włożone serce zdecydowanie czuć w jego najnowszym projekcie. Przygotowanie scenariusza adaptowanego wymagało pieczołowitej dekonstrukcji oryginalnego tekstu, a następnie ponownego złożenia jego elementów w całość, która odpowiadałby formatowi musicalowemu. W wyniku tego z opowieści wyłoniło się aż dziewiętnaście postaci, każda z nich wymagająca choć szczątkowej prezentacji, stąd spektakl cechuje się dość długim czasem trwania, podobnie zresztą jak film Felliniego. Warto jednak na początku wykazać się odrobiną cierpliwości, ponieważ dzięki temu niespiesznemu rozruchowi twórcom udaje się osiągnąć efekt immersyjności, pozwalający widzom odnieść wrażenie, że również uczestniczą w tym przedziwnym rejsie.

Fellini w swoim dziele eksperymentował z konstrukcją „filmu w filmie” – sekwencja otwarcia, w której pasażerowie przybywają do portu i wchodzą na pokład statku, jest utrzymana w konwencji czarno-białego kina niemego, natomiast scena finałowa ujawnia fragment planu filmowego, z widocznym operatorem kamery oraz reżyserem. Dzięki temu udało mu się zbudować nowy kontekst interpretacyjny, w którym A statek płynie jest nie tylko opowieścią o końcu pewnej epoki historycznej, ale także o pewnych bezpowrotnych przemianach zachodzących w kinie, stanowi subtelne rozliczenie mistrza z dziesiątą muzą. I choć wśród rekwizytów pojawiających się na deskach Teatru Muzycznego Capitol można dostrzec także starodawne kamery filmowe, które towarzyszą relacjonującemu rejs dziennikarzowi Orlando (w tej roli gościnnie Marek Nędza), to Kościelniak decyduje się na odwzorowanie poziomu „meta” poprzez odwołanie się do historii i tradycji teatru muzycznego. Fantastycznym pomysłem było metaforyczne splecenie losów niektórych postaci z historiami z klasycznych oper (są to m.in. Tosca, Turandot i Madame Butterfly Pucciniego, Rigoletto Verdiego, Holender tułacz Wagnera, Carmen Bizeta czy oczywiście Gioconda Ponchiellego), których afisze wyświetlano jako projekcje na ogromnym, półprzezroczystym ekranie w trakcie wykonywania przez aktorów partii solowych. W ten zbiór dzieł zaplątał się także jeden tytuł musicalowy, wyjątkowo istotny dla rozwoju gatunku, co w symboliczny sposób dowodzi korzeni współczesnego teatru muzycznego w operze. Dużo nawiązań można odnaleźć także w rewelacyjnej choreografii autorstwa Mateusza Pietrzaka, która prześlizguje się zarówno przez stylistykę wodewilową i burleskową (błyskotliwy układ w stylu Boba Fosse’a w wykonaniu Ewy Szlempo-Kruszyńskiej i towarzyszących jej tancerek), jak i elementy tańca ludowego (sekwencja taneczna z udziałem uchodźców serbskich), towarzyskiego (tango w wykonaniu Małgorzaty Walendy i Krzysztofa Suszka) czy nowoczesnego. Układy grupowe są dobrze przemyślane przestrzennie i cechują się świetną synchronizacją całego zespołu. Szczególne wrażenie robi choreografia z wykorzystaniem chorągiewek sygnalizacyjnych, która pojawia się w momencie rozpoczęcia negocjacji ze statkiem austro-węgierskim. Wreszcie końcowa sekwencja z działem armatnim, której nie będę tutaj szczegółowo opisywać, żeby nie zepsuć doświadczenia osobom wybierającym się dopiero na spektakl, ma siłę rażenia i ciężar dramaturgiczny godne finałowego wykonania One Day More z musicalu Les Misérables.

Choć całość estetyki spektaklu utrzymana jest w kluczu nawiązującym do początku XX wieku, to muzyka autorstwa Mariusza Obijalskiego jest współczesna. Konstrukcyjnie widz ma tak naprawdę do czynienia z dwoma ciągłymi utworami muzycznymi, rozdzielonymi antraktem, w ramach których występują poszczególne songi, a pewne motywy muzyczne powtarzają się lub w odpowiednich okolicznościach zmieniają ton. Przez taki zabieg trudno jest wskazać na konkretny utwór, który widzowie mogliby nucić pod nosami, wychodząc z teatru, mający potencjał na zostanie wizytówką spektaklu. Wszystkie piosenki są natomiast niezwykle sprawnie osadzone w dramaturgii widowiska, a teksty autorstwa Kościelniaka świetnie oddają charakter całych scen z filmu Felliniego. Oczywiście zadbano także o obecność partii wokalnych, w których soliści i solistki z Teatru Muzycznego Capitol mogliby popisać się swoimi zdolnościami. Kościelniak w pełni zna możliwości zespołu aktorskiego, z którym pracuje i ma pełną kontrolę nad każdą postacią pojawiającą się w spektaklu. Mozaika osobowości końca epoki może rozbłysnąć pełnią barw właśnie dzięki precyzyjnej reżyserii, w ramach której aktorzy kreują wyraziste i charakterystyczne postaci.

Wreszcie bardzo mocną stroną musicalu A statek płynie jest jego widowiskowość i rozmach inscenizacyjny. Wspomnianą już scenografię Napierały dopełniają stylizowane na początek XX wieku kostiumy autorstwa Martyny Kander. Ubiór każdej z postaci jest nieco przerysowany i świetnie uwypukla jej cechy charakterystyczne, niejednokrotnie będąc źródłem komizmu. Dwupoziomowa, ruchoma scena zostaje w pełni wykorzystana, kiedy z jej głębin wyłania się kotłownia z ubrudzonymi węglem robotnikami i widocznymi w tle turbinami i piecami. Tymczasem z sufitu na górnym pokładzie zwisają złote żyrandole. Na wielkim, okrągłym ekranie, mającym przypominać okrętowe okno, wyświetlane są projekcje z aktualnym widokiem ze statku, dzięki czemu widz może obserwować zmiany pory dnia i przelatujące mewy. Podczas wywoływania ducha Edmei w salonie połączonym z biblioteką zza kulis wyjeżdżają dwa pełnowymiarowe regały na książki. Nie można oczywiście zapomnieć o pojawiającym się na scenie ogromnym nosorożcu, animowanym przez studentki i studentów Studium Musicalowego Capitol. Lalki zostały wykorzystane także w słynnej sekwencji usypiania kury, z wykorzystaniem basowego głosu Zilojewa (w tej roli Dawid Suliba), a jeden z bohaterów nosi na plecach kukłę przedstawiającą jego matkę, co symbolicznie ilustruje uzależnienie od rodzicielki. Różnorodność stosowanych narzędzi teatralnych jest jedną z sił napędowych widowiska, niepozwalającą publiczności oderwać wzroku od sceny.

Najnowszy spektakl Kościelniaka zapewne nie mógłby zaistnieć bez wszystkich wymienionych wyżej elementów składowych. Jednak tym, co mnie osobiście w nim najbardziej porusza i zachwyca, jest jego niezwykła aktualność. Co warte podkreślenia, Kościelniak nie wprowadza do scenariusza na siłę kontekstów współczesnych. Bardzo konsekwentnie trzyma się on ram czasowych obranych także przez Felliniego – wszystko dzieje się w 1914 roku, nawet serbscy uchodźcy nie zmieniają swojej narodowości. Reżyser wykorzystuje natomiast potencjał obecny wyjściowo w podtekście materiału źródłowego, eksplorując głębiej niektóre wątki i szukając wyrazistych połączeń przyczyno-skutkowych dla zilustrowanych w pierwowzorze wydarzeń. W ten sposób zaistniało wiele najmocniejszych scen widowiska: romans pomiędzy Edmeą Tetuą a Teresą Valegnani, spuentowany poruszającą balladą w spektakularnym wykonaniu Justyny Szafran; konflikt o władzę pomiędzy niewidomą księżniczką Herminą (Agnieszka Oryńska-Lesicka) a Wielkim Księciem von Herzogiem (Filip Karaś), który ostatecznie prowadzi do tragicznego zakończenia; buntownicza piosenka Moniki (Klaudia Waszak), córki śpiewaczki Ildebrandy Cuffari (Justyna Woźniak), w której dziewczyna wypomina matce, że nie otrzymała od niej odpowiednich wzorców postępowania i przez to wyrośnie na złego człowieka, przepełnionego nihilizmem wobec świata. Warstwa metaforyczna opowieści buduje się sama w głowach publiczności. Pieśń dozorcy o cierpieniu nosorożca zamkniętego pod pokładem w niewoli staje się niezwykle aktualnym protest songiem w obronie praw zwierząt. Toksyczne i szkodliwe zachowania pasażerów statku niepokojąco przypominają portrety współcześnie uprzywilejowanych elit. Przedstawiony w musicalu obraz kryzysu uchodźczego nie potrzebuje żadnej szerszej metafory w obliczu informacji nadciągających z granicy białoruskiej i ukraińskiej, a zwłaszcza z włoskiej Lampedusy – jest przerażająco aktualny. Podobnie jak widmo czyhającej za rogiem wojny. Kryzys wartości ukazany w spektaklu jest czymś, co przeżywamy także obecnie.

A statek płynie jest musicalem, który potrafi zachwycić zarówno swoją widowiskowością i rozmachem, jak i spójną oraz precyzyjną wizją artystyczną. To także świetny pokaz umiejętności zespołu aktorskiego Teatru Muzycznego Capitol, który pod sprawną reżyserią Wojciecha Kościelniaka tworzy niezwykły portret zbiorowy przedziwnych osobistości minionej epoki. Przedstawiona historia stanowi niezwykle pojemną metaforę czasów współczesnych i choć jest dość pesymistyczna w wydźwięku, to pozostawia odbiorców z iskierką nadziei. Koniec pewnej epoki zawsze zwiastuje narodziny kolejnej. To, czy okaże się ona lepsza, pozostaje jednak tajemnicą.

A statek płynie na podstawie filmu Federica Felliniego E la nave va, oryginalny scenariusz filmu: Federico Fellini, Tonino Guerra; scenariusz adaptowany i reżyseria: Wojciech Kościelniak; teksty piosenek: Wojciech Kościelniak; muzyka: Mariusz Obijalski; scenografia i rekwizyty: Mariusz Napierała; kostiumy: Martyna Kander; choreografia: Mateusz Pietrzak; kierownictwo muzyczne: Adam Skrzypek; charakteryzacja i peruki: Magdalena Chabrowska-Oleksiak, Agnieszka Jasiniecka, Zuzanna Sak; reżyseria światła: Tadeusz Trylski; reżyseria dźwięku: Sara Agacińska; projekcje video: Veranika Siamionava, Zachariasz Jędrzejczyk. Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, premiera 7 października 2023.