Jarosław Jakubowski / CZŁOWIEK, KTÓRY POSTANOWIŁ BYĆ DOBRY

Pomyślałem, że o odpocznę od ciężkich dramatów społeczno-polityczno-egzystencjalnych i napiszę dla odmiany coś prostego i czystego, jak podanie ręki i spojrzenie w oczy. Długo zastanawiałem się, co to by mogło być, aż scrollując Twittera trafiłem na wpis księdza Marka Radomskiego, który dał mi do myślenia: „Dlaczego tak wielu z nas, ludzi identyfikujących się z Jezusem Chrystusem, z przynależnością do Niego, ma problemy z prowadzeniem życia cichego, pokornego, skoncentrowanego na służeniu Bogu i bliźniemu?”.

Nie znam osobiście księdza Marka, z jego tweetów wiem tylko, że jest proboszczem małej parafii w północno-wschodniej Polsce. Widać, że po ziemi stąpa twardo, w czym przypomina trochę proboszcza z Torcy, mentora słabowitego plebana Ambricourt, tak genialnie odmalowanych przez Bernanosa w Pamiętniku wiejskiego proboszcza. Pytanie, które rzucił w przestrzeń nieustannie wrzącego Twittera zastanowiło mnie do tego stopnia, że postanowiłem w odpowiedzi napisać o człowieku, który pewnego dnia postanawia być dobry. Przede wszystkim porzuca rachubę, czy jego uczynki przyniosą mu osobistą korzyść, czy nie. Zupełnie to lekceważy, zaczyna uśmiechać się do ludzi i do siebie, przeprowadza staruszkę przez ulicę, jedna się z kumplem, z którym bez sensu pożarł się o politykę, przestaje pić i palić, a zaoszczędzone w ten sposób pieniądze przelewa na konto fundacji pomagającej biednym dzieciom. Wszystko to robi po cichu, bez rozgłosu, krok po kroku i dzień po dniu.

Przypadkowo znajduje cytat na XXII niedzielę zwykłą: „Gdy wydajesz obiad albo wieczerzę, nie zapraszaj swoich przyjaciół ani braci, ani krewnych, ani zamożnych sąsiadów, aby cię i oni nawzajem nie zaprosili, i miałbyś odpłatę. Lecz kiedy urządzasz przyjęcie, zaproś ubogich, ułomnych, chromych i niewidomych. A będziesz szczęśliwy, ponieważ nie mają czym tobie się odwdzięczyć; odpłatę bowiem otrzymasz przy zmartwychwstaniu sprawiedliwych”.

Te słowa sprawiają mu nieopisaną radość. Okazuje się, że intuicyjnie wypełniał zalecenia samego Chrystusa! Ta koincydencja skłania go do rozmyślań. Czyżby Chrystus był odpowiedzią na odwieczny człowieczy głód serca? Czyżby sformułował naturalne ludzkie pragnienie dobra? Czyżby był wcieleniem tego wszystkiego, za czym człowiek tęskni w swojej szarej, umęczonej codzienności? Słowa z Ewangelii Łukasza nie dają mu spokoju. Owszem, jak to zwykle w ewangeliach bywa, Jezus posługuje się przypowieścią, żeby prostaczkom Bożym lepiej uzmysłowić o co Mu chodzi. Ale gdyby potraktować Jego naukę nie metaforycznie, ale właśnie – jak na prostaczka Bożego przystało – dosłownie? Nikt na tym nic nie straci, a tylu może zyskać – myśli sobie mój bohater i raźno przystępuje do dzieła. Żonie mówi, że planuje w sobotę zaprosić kilku znajomych na grilla. Kobieta jest zdziwiona, bo nie zdarzało mu się to od dawna, ale właściwie cieszy się z tej odmiany. Chociaż raz spędzą sobotę inaczej niż zwykle. Kupują, co trzeba, kobieta szykuje trochę swoich popisowych dań, choć głównym punktem ma być popis zdolności grillowych gospodarza. W międzyczasie mój bohater przechadza się po ulicach i parkach w poszukiwaniu ubogich, ułomnych, chromych i niewidomych. Każdemu, kto jego zdaniem spełnia warunki, wręcza zaproszenie z oznaczeniem miejsca i czasu. Jedni przyjmują taką niespodziankę z radością, inni nieufnie, ale mężczyzna jest dobrej myśli. Kiedy w końcu nadchodzi dzień przyjęcia, do jego ogrodu ściąga kilkadziesiąt osób obu płci i różnej kondycji. Żona jest mocno zaskoczona, ale cierpliwie przyjmuje wyjaśnienia męża, który uspokaja ją trochę wbrew sobie. Jako kulturowy wszystkożerca ma w pamięci Viridianę Buñuela, w której biedota pod nieobecność właścicieli domu urządza biesiadę, przeistaczającą się nieuchronnie w bluźnierczą parodię Ostatniej Wieczerzy. Ale przecież tu wszystko będzie pod kontrolą, nie pozwolimy na przekroczenia, prawda kochanie? Mężczyzna nie może mówić inaczej, ponieważ sam dokonał przekroczenia samego siebie.

Impreza kończy się katastrofą, część uczestników upija się dokumentnie, część wszczyna awanturę, gdy nie staje alkoholu, inni rozpełzają się po ogrodzie i mieszkaniu, mężczyzna usiłuje ich wyprosić, dochodzi do przepychanek, rękoczynów, pojawia się policja, szkoda gadać.

Następnego dnia bohater budzi się z potwornym kacem, nie tyle z powodu zażytych procentów, co fiaska eksperymentu. Żona obrażona, dzieci, które właśnie wracają z wakacyjnych wojaży, zastają mieszkanie w nieładzie, a rodziców w konflikcie. Mężczyzna nadludzkim wysiłkiem woli pozostaje dobry, to znaczy pokornie znosi kąśliwe uwagi domowników. Tylko w lesie, dokąd wymyka się chyłkiem, puszcza wodze i wrzeszczy tak długo, aż z wyczerpania pada na murawę. Tuż przy twarzy widzi żuczka, niebieski metalic, bezradnie przebierającego odnóżami, bo leży na grzbiecie. Mężczyzna wystawia ku niemu wskazujący palec, żuczek chwyta się go i wreszcie staje podwoziem na ziemi. Las jest tak cichy, a niebo tak czyste, jak las i niebo potrafią tylko wrześniowym popołudniem. Żuczek mozolnie pokonuje wzniesienia i doliny mchu. „A wiesz, że nasi przodkowie na mchu jadali?” – mówi do niego mężczyzna i śmieje się w głos. Natychmiast jednak milknie, bo śmiech zdaje mu się wielce niestosowny w tej leśnej ciszy. Zamyka oczy i leżąc w pozycji ukrzyżowanego na miękkiej przyjaznej murawie, pozwala szczęściu przepływać przez siebie powolną strugą.

Po powrocie mężczyzna bez reszty pogrąża się w życiu domowym. Ostatnia scena przedstawia końcówkę dnia normalnej rodziny. Mama, tata, dzieci. Gdzieś w tle, na ekranie, przetacza się posąg waginy z tworzywa sztucznego podobny do muminkowej Buki, w asyście pląsających teatrolożek przebranych za świtezianki. Buka ze świtą wsiadają do rakiety w kształcie Pałacu Stalina i opuszczają Ziemię. Wszyscy żyją długo i szczęśliwie.