Jarosław Jakubowski / INFLUENCER Z NIBYLANDII

Lato wybuchło nam prosto w twarz i nie zauważyliśmy, że dni zaczęły być coraz krótsze, a noce dłuższe, ponieważ w przyrodzie suma musi się zgadzać, nie tylko w przyrodzie zresztą, w kieszeniach twórców też. W miejsce tych, których nowa władza przycięła, przyszli nowi starzy i udają, że wreszcie jest przepięknie i przenormalnie. Ja ich rozumiem, gdybym był takim nowym starym „marcowym docentem”, to przecież nie nazywałbym wszechobecnej obecnie mizerii mizerią, tylko nową jakością, czystą wodą, wdychałbym zatęchły smrodek spod przepoconych pach nowostarych aspirantów i wołał, że nareszcie zachłystuję się świeżym powietrzem.

Mamy oto do czynienia z „wielkimi powrotami” artystów i celebrytów, którzy przez osiem lat cierpieli pod pisowskim jarzmem, ratując się dotacjami minkultu, instytutów takich i owakich, a cierpienie to znaczone było kolejnymi wystawianymi spektaklami, wydawanymi książkami, tłumaczeniami na bardziej lub mniej obce języki i udziałem w festiwalozie. Jedna ręka brała rządową kasę, podczas gdy druga wymachiwała antyrządowym hasłem. No tak, to nie rząd jest właścicielem tej kasy, ale wszyscy obywatele, co nie zmienia faktu, że cierpiący twórcy brali ją z niesmakiem, a co najważniejsze – przeznaczali na przedsięwzięcia wymierzone przeciwko prawicowemu smokowi.

Mieli prawo oczekiwać, że ich cierpienie i ich antysmoczyzm zostaną wynagrodzone przez nową starą władzuchnę? Oczywiście, że tak! I nowa stara władzuchna klepie ich po czym tam lubią. Wprawdzie gospodarczo sprawy wracają do normy, czyli właściwej rządom balcerowiczowskich liberałów biedy z nędzą, ale to z pewnością nie trąd, tylko przejściowy trądzik, a w ogóle najważniejsze, że smok został wypędzony ze swoich smoczych włości wraz ze smoczymi poplecznikami. Mnożą się więc rozentuzjazmowani goście i rozentuzjazmowane gościnie w reaktywowanych audycjach tele, audio i morele. Aktywiści, aktywistki i aktywiszcza cuda ogłaszają, nareszcie zrobił się pluralizm i wolność. Wszystko to trzyma się na słowo honoru, który to, ten honor, nawet nie wiadomo, czym jest i po co. Potrzeba dużo pudru, żeby pokryć złe zmarszczki mimiczne powstałe wskutek ośmioletniej aspirantury, z zagryzaniem i wykrzywianiem warg tudzież marszczeniem czoła, zasromanego koniecznością robienia interesów ze smokiem. Puder i wazelina zawsze były w cenie, a im bliżej smoczej pieczary, tym większy popyt na te produkty.

Smoczy pieniądz może i trochę śmierdział, ale karierka ważniejsza, przecież nazwisko nie może wypaść z obiegu tylko dlatego, że chwilowo krajem rządzi wraża klika. Karierka i poczucie, że jest się po właściwej stronie… no, wszystkiego. Po prostu po właściwej, a nie tej drugiej, która jest zarezerwowana wyłącznie dla pisowskich sługusów. Tak nazwał mnie niedawno w trakcie małej utarczki słownej w mediach społecznościowych pisarz Jacek Dehnel, ten sam, który w marcu tego roku ogłosił: „Fajnie, że znów można chodzić bez wstydu do mediów publicznych”, na pytanie jednego z autorów co z książkami złożonymi do druku w – zlikwidowanym właśnie – Instytucie Literatury, odpisał, żeby pisał na „ul. Nowogrodzką, Berdyczów, podobno mają tam jeszcze zestaw dzieł Lenina w półskórku, zamówiony w maju 1989 r. w Drukarni im. Rewolucji Październikowej”. W ogóle humor Dehnela doskonale wpisuje się w propagandę nowego starego rządu – najwięcej tu soku z buraka, poza tym „flaki z curry/ i hummus z majonezem kieleckim” jak w wierszu Szkoła poezji z najnowszego tomu Marcina Świetlickiego Sierotka. Mówiąc językiem ulicy, Dehnel się w tańcu nie certoli, w swoich mediach społecznościowych zdejmuje tużurek, podwija rękaw białej koszuli i ładuje między oczy, na przykład o księdzu Michale Olszewskim, z wyraźną satysfakcją: „siedzi w areszcie, właśnie mu przedłużyli niedawno o kolejne 3 miesiące. Jego obrońca skarży się, że nie może odprawiać mszy i w dodatku aresztanci wyzywają go od salcesoniarza”. Ponad sto „uśmiechów”. Zadowolony z tej reakcji mianuje aresztanta „Salcesoniuszem” ku uciesze hodowanej przez siebie publiczności.

W dalszej części utarczki Dehnela poniosło historycznie i poczynił analogię pomiędzy moją pracą rzecznika prasowego byłego wojewody a służbą w carskiej administracji. Siebie zaś przyrównał do emigranta 1865 roku. Niesamowity odlot, nawet jak na faceta, który w tużurku chodzi do Biedronki.

Przyznam, że trochę z premedytacją sprowokowałem reakcję Dehnela, pisząc pod jednym z jego licznych antykościelnych postów, że uległ wzmożeniu nitrasitowskiemu. Lubię patrzeć, jak ludziom opadają maski, szczególnie jeśli w tych maskach im nie do twarzy. Co mogłem odpowiedzieć autorowi cierpiącemu na słoniowatość ego, kiedy stwierdził, że jako pisowski sługus nie mam „u niego” prawa głosu? Że kiedy owszem, służyłem, państwu polskiemu jako urzędnik, czego się nie tylko nie wstydzę, ale jestem z tego dumny, Dehnel wyprowadził się do Berlina, najpierw na stypendium, ale potem zrobił z tego sprawę polityczną, cierpiętniczą i antysmoczą. Nikomu nie bronię mieszkać tam, gdzie mu się podoba, ale nie pozwolę, żeby mi pluto w twarz z powodu moich życiowych wyborów.

Poza tym Dehnel się myli, nie tylko u niego nie mam głosu, zabrano mi głos w radiu (z dnia na dzień zerwano umowę na dalsze odcinki radionoweli), zabrano w telewizji (z dnia na dzień dowiedziałem się, że mój program o książkach schodzi z anteny). Uciekłem w pisanie prozy, bo teatr najwyraźniej nie jest już moją twórczością zainteresowany. Dla „Teatrologii.info” piszę, tak jak wszyscy teraz, za darmo, za poczucie, że tak trzeba. Co miesiąc karnie stawiam się przy okienku w urzędzie pracy. Czy się skarżę? Jeśli podawanie faktów jest skargą, to tak. Jestem po prostu niebywale już zmęczony tą naszą polską karuzelą z sezonowymi madonnami. Warstwami pudru, pod którymi gnije. A przede wszystkim tym, że we własnym kraju jestem traktowany jak Żyd w III Rzeszy, podczas gdy „rasa panów” rozsiada się w kolejnych „odzyskanych” instytucjach, a system domyka się, coraz ciaśniej, jak imadło.

To imadło nie jest najwyższej jakości, prawdę mówiąc od samego początku było widać, że jest tak samo na pokaz i na użytek antysmoczego ludu, jak wszystkie inne narzędzia nowej starej władzuchny. Mają odwrócić uwagę Polaków od zwijania ich kraju, a przy okazji zapewnić rewanżystowskie igrzyska. To, że uczestniczą w nich twórcy, i to nie całkiem marni, dziwić nie może, wszak mamy długą tradycję udziału twórców w akcjach potępienia wrogów narodu, jak choćby rezolucja 53 pisarzy potępiająca oskarżonych w tzw. procesie krakowskim. To było niecały miesiąc przed śmiercią Stalina, już po zakończeniu procesu, w którym zapadły trzy wyroki śmierci.

Dehnel jest tylko internetowym influencerem posługującym się językiem wykluczenia, cierpiącym na specyficzny rodzaj zespołu Tourette’a, który każe mu od czasu do czasu wyrzucić z siebie jakieś soczyste bluźnierstwo. Ja jestem tylko jednym z wykluczonych, na pozycji raczej przegranej, choć nikt nikogo na więzienie ani na śmierć nie skazuje. Żyjemy w czasach wielkiego ersatzu. Wilczy bilet zamiast czapy. Postępowy Berlin może być Paryżem po upadku Powstania Styczniowego. W Nibylandii wszystko jest tak samo możliwe jak niemożliwe. Do czasu oczywiście.