Zawsze marzyłam o reżyserowaniu i graniu w teatrze.
Po blisko dziesięciu latach pracy w Teatrze Adekwatnym w charakterze adepta zrozumiałam, że to nie będzie moja droga. Musiałam wyjechać z Warszawy, bo zakończył się już etap azylu w mieszkaniu Elżbiety Osterwianki na Świętojerskiej, który mi tuż przed śmiercią zapewniła u swoich spadkobierców. A o jej śmierci dowiedziałam się chwilę po tym, jak wydało mi się, że zobaczyłam ją na ulicy moich rodzinnych Suwałk, do których wróciłam 1989 r., by urodzić synka.
Powróciłam do rodzinnego miasta, w którym nie było teatru. Coś na kształt grupy teatralnej – Suwalski Teatr Animacji – próbował tworzyć Wojciech Straszyński, zawodowy aktor lalkarz, zapraszając do współpracy amatorów, ale to zdarzenie, nazwane STA, nie przetrwało.
Pamiętam z początku lat dziewięćdziesiątych spotkanie z Krzysztofem Kieślowskim w suwalskim kinie z udziałem tylko kilkorga widzów. W rozmowie po jego filmie na moje pytanie, co robić, jeśli publiczność nie chce chodzić do teatru ani do kina, odpowiedział: „Dać sobie spokój. Zamknąć kino, nie robić spektakli.”
Nie uwierzyłam wtedy. Jak to? Czy da się żyć bez teatru? Założyłam wówczas amatorską grupę z ludźmi w różnym wieku – kilkorgiem nastolatków, kilku dwudziestolatków.
Udało nam się zrealizować kilkanaście spektakli. Nad jednym pracowaliśmy zwykle rok. Moi aktorzy chcieli na początku robić kabaret, potem zaczynali rozumieć moje pomysły. I wystarczały jako zabawa – samo tworzenie spektakli i ich granie.
Potem, żeby móc oglądać najlepsze rzeczy w teatrze offowym prezentowane w Polsce, zaczęłam jeździć na festiwale, warsztaty, wszędzie chłonąc i ucząc się nowych rzeczy.
Przez siedem lat organizowałam swój festiwal teatrów offowych, by podzielić się ze swoją publicznością najlepszymi spektaklami, które zobaczyłam w danym roku.
Ale zdałam sobie sprawę, że Kieślowski miał rację. Żebym nie wiadomo jak znakomite zespoły zaprosiła do tego miasteczka, tylko garstka ludzi przyjdzie z własnej woli i kilku uczniów czy aktorów z naszych zajęć teatralnych, którzy za chwilę wyjadą i znów trzeba kolejnych edukować od początku i zaczynać z tego samego punktu. Zamknęłam więc to wydarzenie, ku wielkiemu zdziwieniu wielu zespołów, które od lat na nie przyjeżdżały.
Wyjechałam z mojego miasteczka po dwudziestu dziewięciu latach, żeby nie odtwarzać tej drogi po raz kolejny i kolejny… Choć dzięki temu wytworzyłam swój własny język teatralny, choć mogłam dzięki amatorom i swojemu teatrowi, który nazywałam offowym, doznawać chwil metafizycznych, choć kolejne pokolenia opuszczały mój teatr, czułam niedosyt. Byłam dumna z moich wychowanków, którzy zostali zawodowymi aktorami, grali w warszawskich, krakowskich teatrach, ale sądziłam, że szczytem moich marzeń będzie praca w teatrze zawodowym.
I udało się – po zakończeniu mojej pracy etatowej w teatrze zrealizowałam spektakl w mieście metropolitalnym. Miałam wspaniałych współpracowników – scenografa, choreografkę i „oprawcę muzycznego”. I kilka tygodni morderczej roboty, którą aktorzy profesjonalni muszą wykonywać dzień w dzień poza świętym poniedziałkiem – minęło jak z bicza trzasnął.
Miałam do dyspozycji pracownie krawieckie, plastyczne i wykonawców scenografii, życzliwe garderobiane, rekwizytorki, technicznych, akustyków i zaangażowanych świetlików, zaopatrzeniowca. Wspaniała inspicjentka otaczała mnie opieką i reagowała uśmiechem na każdą moją prośbę, realizowaną w mig. O takich warunkach mogłabym tylko pomarzyć w domu kultury, w którym o dostęp do sali teatralnej raz na kwartał trzeba było walczyć i wszystkie te zadania, poza pracą oświetleniowca i akustyka, wykonać samemu.
Czy spełniłam marzenie? Tak! Czy jestem szczęśliwa? Byłam – jeden wieczór!
Ten świat nie umie nas nasycić, żaden sukces ani uznanie, ani nawet ocena dyrektora, że to dobrze postawiony spektakl.
Jak się ma w pamięci metafizykę ze spektakli Teatru Adekwatnego albo z Ożenku Gogola w wykonaniu aktorów „Teatru U mosta” Fedotowa z Permi na Uralu, to nie da się nasycić wykonaniem profesjonalnych polskich aktorów. Fedotow też zdaje się poniósł klęskę w polskim teatrze, kiedy próbował przenieść metafizykę rosyjskiej duszy przez słuchanie na próbach pieśni Wysockiego. Trudno jest przenieść to niedotykalne wrażenie, wytwarzane czasami przez offowych miłośników sztuki, a czasem genialnych „profesjonałów”.
Jednak chwile uniesienia podczas pracy, kiedy wiemy wszyscy, że dotknęliśmy chwili metafizycznej i ta ulotność doświadczenia niedotykalnego – to dla mnie smak teatru.
Próba przekonania innych ludzi do swojej wizji świata – nieprzekazywalnej – podjęcie tej próby jest najcenniejszym doświadczeniem, na które warto było czekać w moim teatrze pięć lat .
I co dalej? Przeraziło mnie, kiedy oglądałam kolejne przedstawienia reżyserowanego przez mnie tytułu, że średnia wieku publiczności przekracza znacznie wiek emerytalny. Zadałam nawet pytanie koledze, czy tylko w tym wieku ludzie dziś chodzą do teatru?
Z perspektywy Warszawy – chciałam powiedzieć deprecjonująco „Warszawki”, ale mieszka na jej obrzeżach kilkoro moich przyjaciół, więc napiszę: z perspektywy stolicy – to zjawisko pewnie niedostrzegalne, ale z perspektywy miasta metropolitalnego – to zaczyna być problem.
Brak studenckiej młodzieży i dorosłych. Jest pusta przestrzeń pomiędzy dziećmi, które przychodzą na przedstawienia tzw. szkolne i są przywożone autokarami z inicjatywy ich nauczycieli a starszymi ludźmi, którzy jeszcze chcą oglądać spektakle.
Socjologowie kultury twierdzą, że zacznie wzrastać potrzeba doznań, nowych form wymagających czynnego uczestnictwa, że to będzie walor proponowanych sposobów spędzania czasu. Wydawałoby się zatem, że możemy być spokojni, bo teatr takie doznania zapewnia. Jednak czy atrakcyjność platform cyfrowych – na których za dotknięciem guzika na pilocie możemy obejrzeć najlepsze wykonania i znieczulić się na całe piękno i zło świata bez wychodzenia z domu – nie stanowi o zagładzie teatru, który powoli staje się niepotrzebny…?
Jeśli nie doznajemy w nim katharsis…? Jeśli nie ma odbiorców, dających swoją wrażliwość wykonawcom, bez której ich sztuka będzie martwa?