Artur Grabowski / DRAMAT ŻAŁOBNY NA ZIEMI NICZYJEJ

fot. Dariusz Pawelec

Śmierć komiwojażera Arthura Millera, reżyseria Małgorzata Bogajewska, Teatr Ludowy w Krakowie.

Kto jest dzisiaj bohaterem amerykańskiego mitu, a więc również i bohaterem tragedii, o człowieku, który marzy o sukcesie osiąganym ciężką i uczciwą pracą? Niestety i na szczęście nikt. Niestety, bo cnota przyzwoitości skarlała w godną politowania naiwność; na szczęście, bo pod wodzą dobrze opłacanych trenerów nauczyliśmy się odróżniać marzenia od złudzeń. O czym tu marzyć, kiedy ma się jasną jak pusty ekran świadomość, że żyć nie warto, bo żyć trzeba? Bohater – to nie brzmi dumnie, to brzmi archaicznie! Nie wiadomo bowiem, jaki sukces miałby ktoś taki na myśli. Czy chodzi o samorealizację, czy o życiowy komfort, czy o zdobycie społecznej pozycji? Tych trzech w jednym nie sposób pogodzić w totalitarnie zarządzanym chaosie współczesnych demokracji postkapitalistycznych. A więc i nie da się wystawić na scenie… Nie da się wystawić „życia”, które mogłoby czegokolwiek nauczyć żyjących?

fot. Jeremi Astaszow

Tragiczne scenariusze poszły na teatralny złom, nowe modele ckliwej dramy importujemy z kina. Bo istotą tragedii nigdy nie było ofiarne zabójstwo w punkcie kulminacyjnym; było nią boskie pouczenie, które spada – cóż, że mechanicznie – na widza w finale, w postaci oczyszczającego ze złudzeń, a więc robiącego miejsce na prawdę, boskiego potwierdzenia odwiecznych praw. W ramach tych praw – uczą nas starożytni – ludzie żyją wspólnie, niekoniecznie przyjemnie, ale za to sensownie. W ten sens dawno nauczono nas wątpić, bo inaczej nie dałoby się zarządzać anarchią. Sławna sztuka Arthura Millera z roku 1949 może być zatem uznana za proroczą? Kończy się wszak bezsensownym samobójstwem i chwytającą za serce mową pogrzebową, która ten bezsens potwierdza. Dlatego broadwayowski hit z pewnością nie jest dla nas tragedią, jest naszym dramatem żałobnym. Innych rytuałów, niż płakanie nad sobą nie znamy, a żal, ten stan najgłębszej tożsamości, nie daje się powtórzyć, odegrać, odprawić. Mam wrażenie, że amerykański dramatopisarz już wtedy opowiadał nie o tym, co przeżywamy, lecz o tym, po czym płaczemy, nawet jeżeli nie chcemy, lub nie potrafimy, się do tego przyznać.

fot. Jeremi Astaszow

Ale co to znaczy „my”? Rzecz dzieje się gdzie i o kogo chodzi? Trochę w Polsce, trochę w Niemczech, trochę w nieokreślonej Europie w niesprecyzowanej teraźniejszości. Żadna to wszakże uniwersalna kraina ludzi, raczej no man’s land sąsiadów z osiedla. Śmiem podejrzewać, że to właśnie ta swoiście zaktualizowana nieaktualność historii Willy’ego Lomana odpowiada za to, że znakomicie zagrana przez nowohuckich aktorów opowieść o zwyczajnym człowieku w zwyczajnych czasach spala na panewce. Widać bowiem wyraźnie, że autor adaptacji celuje do niesprecyzowanego celu, a autorka reżyserskiej realizacji dramaturgicznego zamierzenia gubi się we mgle nieokreślonych targetów. No, komu i do czego miałaby się przydać taka lekcja beznadziei? Mitycznym kolonistom dziewiczego lądu nieogarnionych możliwości? Ani takich śmiałków dziś nie ma, ani takiej ziemi. Polaczkom zasiedziałym na saksach w przygranicznej Saksonii albo westernowej Westfalii? Toż dawno stamtąd wrócili, jeżeli nie rodzinnym autem na stare śmieci, to przynajmniej do nowego apartamentowca wehikułem postkapitalistycznej świadomości, że praca daje wyniki korporacjom, ale nie daje satysfakcji korporantom. Bohaterom i bohaterkom nieheroicznych seriali o rodzince zastępczej w mieście stołecznym, na którą można by, przy odrobinie szczęścia, wymienić tę tradycyjną, z jej małomiasteczkową opresją? To akurat udaje się wedle sprawdzonego przepisu, wystarczy trochę złych chęci i droga do piekła wybrukuje się sama. Próba przykrojenia klasyki do postnowoczesności musiała skończyć się ciuchem z sieciówki – ani za ciasnym, ani za luźnym, a jednak nie na miarę.

Reportaż z życia niższej klasy średniej zaczyna się w garażu i tam też się kończy, bo wszelkie inne zamieszkiwania duszy bohatera są tej jaskini metamorfozą.

fot. Jeremi Astaszow

Po prawdzie dwie tylko jeszcze przestrzenie jawią się naszym oczom: kuchnia i knajpa, co też chyba należy uznać za ukłon symptomów postmodernizmu w stronę tradycyjnej alegorii. Czy cokolwiek innego zwykliśmy czcić w wolnym czasie niż brzuch i podbrzusze? Garaż przysposobić trzeba jakoś do ciasnej średniowiecznej piwnicy pod krakowskim Rynkiem, zrobi się go więc z tektury. Będzie mimowolnie przypominał pudełko. W czymś tak jednorazowym akwizytorzy zwykli nosić próbki towaru, z takich tandetnych prefabrykatów zrobiono dla nas opakowania na ciała po pracy, które nazywamy domem. Ciężko i uczciwie harujący obywatel zachodniej cywilizacji XXI wieku mieszka zatem jak bezdomny – na śmietniku. Ale to nie skandal, to norma, którą chcielibyśmy co najwyżej nieco podrasować. To przecież właśnie „normalność” sprzedają nam dzisiaj zarządcy globalnych wiosek jako szczyt marzeń. Tymczasem obywatel, ta jakoby strona umowy społecznej, w istocie jest śmieciem, odpadkiem, ułomkiem muru niegdysiejszej świątyni. I naprawdę nieważne, czy świątyni pieniądza, czy świątyni obyczaju, bo w garażu nic świętego nie może się przecież uchować. Garaże to miejsca start-upów dla przyszłych Billów, i owszem, chłopaków z dzielnicy, którzy jakimś cudem przepoczwarzą się w Mistera Microsofta.

fot. Jeremi Astaszow

Starzejący się komiwojażer właśnie traci pracę, a na dodatek zdrowie. Ma żonę, starego opla, niezapłacone rachunki i przyjaciela, z którym mimowolnie rywalizuje; z tym inwentarzem nic nie da się zrobić, nie będzie on zatem przedmiotem dramatu. Ma za to dwóch dorosłych synów, z którymi nie umie nawiązać kontaktu, i to oni wejdą z nim w dramatyczny konflikt. Jeden z nich to pragmatyczny, bystry, lecz cyniczny korpo-szczurek, drugi to anarchizujący lekkoduch, a przy tym życiowy nieudacznik. Obaj jednak to naprawdę dobre, kochające rodziców chłopaki. Pierwszy może trochę zimny, ale to on pójdzie pomścić tatę swoim wykalkulowanym sukcesem, drugi może zbytnio narwany, ale to on uwolni się od ojcowskiej klątwy, uciekając od przyszłości. Dzieci, w przeciwieństwie do rodziców, mają swoje szczęścia na swoją miarę; szczęścia wszakże oparte na fundamencie liberalnego prawa do nieodpowiedzialności za innych tak samo, jak za siebie. Życie, które nie ma sensu, nie może się przecież domagać niczego więcej, niż dbałości o panujący w nim komfort. Życie to pudełko na produkty egzystencji. Tak, choć każdy ze swojej strony, widzą to młodzi potomkowie niewolnika losu, któremu nie udało się zostać królem życia. Rzeczywistą ofiarą całej sytuacji będzie ich matka, żona protagonisty dramatu. Przywiązana do męża prawdziwą miłością i skrywanym lękiem przed pozostaniem sam na sam ze sobą, kobieta próbuje negocjować między mężczyznami jakieś warunki umowy, jakiś możliwy układ wzajemnego wsparcia, a przynajmniej pakt o nieagresji. Tu mi świta piękny temat na feministyczną manifę…

Ale nie wyłania się on zza horyzontu tej inscenizacji. Nie błyszczy też z dala jutrzenka swobody, w którą, daremnie może, wpatrywaliby się następcy niedoszłego zdobywcy, fatalnie pogrążający się w pozornym realizmie swoich złudzeń, że oni nie okłamują się tak, jak ich ojciec. Nie czai się też w tekturowej szkatułce mały bies grzechu w postaci zdrady małżeńskiej Willy’ego, którą w swój dramat wpisał Amerykanin, a którą wytknie tacie bezczelny synalek, jakby w tym napomnieniu miała się objawić wina, nadająca sens nieszczęściu. Brak choćby sugestii, że charakter to jednak nie jest produkt psychiczno-społecznych uwarunkowań, lecz skutek działania tego, w co wierzy i wątpi producent samodzielnych decyzji, za jakiego ma się człowiek współczesny. Nie ma tu wreszcie niczego z pionierskich ambicji poddania ziemskiego wygnania zbawczej mocy ludzkiego wysiłku, która tkwi w sercu typowego jankeskiego konkwistadora. Żyzna niegdyś gleba mitu zasiana zostaje przydomowym trawnikiem, który czasami, prawem natury, brzydko zarasta, więc prosi się o kosiarkę. Willy Loman w interpretacji Małgorzaty Bogajewskiej i Jana Łucia (dramaturgia) to po prostu facet nieszczęśliwie dotknięty słabością umysłu, która nie pozwala mu wydobyć się na powierzchnię rzeczywistości; otaczają go równie słabi towarzysze w ziemskiej pielgrzymce do punktu wyjścia – nawet nie demonicznego zakłamania, lecz najprostszej ludzkiej ułomności. Żal chłopa, ale co poradzić, kiedy wszyscy wiemy, jak się sprawy mają z tym cholernym kredytem… na niemożliwe spełnienie. Jeżeli to ma nas przerażać, to chyba tym, że życie pewnego nieszczęśnika zostało opowiedziane tak samo po nic, jak po nic żył i umarł chory człowiek naszych czasów.

fot. Jeremi Astaszow

Tematów gorących znalazłoby się więc chyba kilka, ale może skórę mamy niewrażliwą, żeby ich palącą uniwersalność odczuć? A może jednak nazbyt wrażliwą, żeby dotknąć czegoś, co nietknięte pozostanie bezpieczne? W sztuce Millera znaki składają się tak perfekcyjnie symetrycznie, że gdyby zrobić z nich pudełko, to chyba nie dałoby się go otworzyć. Może też dlatego tak trudno dziś włożyć w nie cokolwiek innego niż to, co onegdaj w świat wysłał amerykański pisarz. Atoli, choć w innym żyjemy świecie, dziwnie łatwo przyjmujemy tę przesyłkę. Czy nie dlatego, że akceptując bezrefleksyjnie fatalistyczną diagnozę laureata nagrody Pulitzera, równie mechanicznie godzimy się z koniecznością ograniczenia ludzkich aspiracji do tego, co jakoby normalne, a w istocie zniewalające? Nad wielką winą bohatera tragedii podnosił się lament, nad ofiarą losu przyjdzie jedynie pochlipać w garażu. Nie da się jednak ukryć, że to czułe współczucie dla sąsiada, to przecież ckliwe płakanie nad sobą. Skwapliwie utożsamiamy się z nieszczęściem „zwykłego człowieka”, bo – pozbawieni alternatywy dla „normalności” – musimy. Taka historia do płaczu nie może wznieść się nad poziom kina rodzinnego dla oczyszczenia sumień. Jestem pewien, że trafi do licznych, że kupią bilety, że przyklasną prawdzie udawania. Aktorzy, wszyscy bez wyjątku, radzą sobie z postaciami nie mniej doskonale, niż poradził sobie z nimi autor. Widać, że powrót do psychologicznego grania dobrze skrojonej postaci sprawia im przyjemność, że na gruncie nieco serialowej typowości uczuć i tychże przewidywalnej formy wyrazu czują solidne wsparcie dla swoich aktorskich ambicji i możliwości. Chwała im za to i sława dyrygentce tego zgranego kwartetu z towarzyszeniem drugoplanowych solówek. Tyle, że na grze po nutach kończy się przyjemność słuchania i oglądania koncertu.

fot. Jeremi Astaszow

Ale co by trzeba zmienić w ponowoczesnym dramacie żałobnym, żeby zawył głosem starożytnej tragedii? Może właśnie nic? Może należałoby zostawić amerykańskiego komiwojażera jego archaicznej, bo dzięki temu archetypowej, ziemi obiecanej? Trzeba by wtedy zaryzykować, że autor o żydowskich korzeniach zapuszczonych w glebę protestanckiego kraju napisał dramat… biblijny. No, może innym razem, w lepszych czasach – ktoś wreszcie da staremu sprzedawcy uczuć kredyt na bohatera.

Śmierć komiwojażera Autor: Arthur Miller; przekład: Anna Bańkowska; reżyseria: Małgorzata Bogajewska; współpraca dramaturgiczna: Jan Łuć; scenografia i kostiumy: Justyna Elminowska; muzyka: Bartłomiej Woźniak; reżyseria światła: Dariusz Pawelec/ Obsada: Piotr Pilitowski (Willy Loman), Beata Schimscheiner (Linda Loman), Lena Schimscheiner (młoda Linda), Paweł Kumięga (Happy Loman), Piotr Franasowicz (Biff Loman), Kajetan Wolniewicz (wuj Ben), Tadeusz Łomnicki (Charley), Wojciech Lato (Howard Wagner). Teatr Ludowy w Krakowie (Scena pod Ratuszem), premiera 17 marca 2023.