Artur Grabowski / TEATR POWTÓRZONY

mat. teatru

Skąd ja znam ten obrazek? Oto pierwsze wrażenie, jakie nawiedza mnie, kiedy odsłania się kurtyna na scenie krakowskiego teatru Bagatela. Klasa szkolna, trochę staroświecka, bo ławki drewniane, krzesełka luźne, a uczniowie niemłodzi bynajmniej, na dodatek poprzebierani cudacznie w historyczne kostiumy… Znam więc, ale nie z życia, choć i ja do szkół chodziłem, nawet w tym tu oto mieście królewskim.

Moja klasa była jeszcze siermiężnie socjalistyczna w formie, już solidarnościowa w treści, ale jednak młoda, cudownie niedojrzała – do tego, czego pozbawiona treści forma więdła w świecie naszych rodziców. Jeśli zatem znam, to znam z treści i formy – nauczania. Bo przecież w Polsce powiesz: historia, a usłyszysz: szkoła. To dzięki edukacji, w jakim by ustroju się nie odprawiała, wyobraźnię Polaka czy Polki na zawsze już pełnić będą ludzie i cienie, których grze Rodak nasz będzie przytomny; a zarazem to one przytomność umysłu mu odbiorą swoim chocholim tańcem. Historia jest w Polsce nauczycielką życia dosłownie – ona to przecież nam życie urządza. Historia szkolnym trybem opowiedziana jest w ojczyźnie naszej panną tak atrakcyjną, że nie do wzięcia; nietykalna, nie wzbudza pożądania napalonych nastolatków, prowokując ich co najwyżej do sadystycznych docinków, lekceważących komentarzy i agresywnych poszturchiwań. Kiedy uczniowie wyrosną ze szkolnych ławek nie zaprzyjaźnią się z nią, ale i nie zapomną o niej; jej wątłe, w cień zamienione ciało przemieni się w blady obrazek, tak jednoznacznie nudny, żeby się chciało na zawsze zostawić go między starymi świadectwami, że się naprawdę było w jakiejś „naszej klasie”. Od czasu do czasu ktoś nam ten obrazek wyciągnie, przed oczy podstawi i pokoloruje wedle własnej fantazji. Tym kimś są w Polsce pisarze. Bo jeśliśmy nie gęsi i historię swoją mamy, to jest ona literaturą; a zaś ta literatura bajką jest, gawędą, gadulstwem zatem, ględzeniem, dogadywaniem, a w końcu kłótnią, bójką na wykrzykniki. Historia niczego więc Polaków nigdy nie nauczy, bo ich tylko pouczać potrafi, jest im wieczną lekcją, zatrzymuje ich w klasie, w niedojrzałości nieprzemijającej, degradując myśli w ich czerepach do konterfektów sarmackich z trumiennych portretów, do rubasznych dowcipów, do zawadiackich zawołań.

Klasowa salka zostanie z nami na scenie przez połowę spektaklu; a nawet wtedy, kiedy zastąpią ją jakieś inne „polskie” stereotypowe landszafty, też będą one wtórne, jakby z pamięci szkolnej wydobyte. Ot, taka Polska wspólnie nam nierzeczywista. A jednak – jakże atrakcyjna! Spektakl wypichcony smakowicie przez starego mistrza, a zarazem nieświeży w swojej niezmiennie szkolnej formułce, żeby podobać się i babciom, i wnukom, za to o przewidywalnej słodyczy, której esencję zdradza trzęsienie brzuchami po słowach raz po raz wpadających w ucho (szczęśliwie bez mikroportów), a odbijających się publice czkawką tudzież śmiechem. I nagle uświadamiam sobie, że ten cudownie staromodny kabaret, zrobiony oczywiście perfekcyjnie, w formule nieustającego koncertu całego zespołu, tak że trudno nawet wyróżnić aktora lub aktorkę w roli bardziej charakterystycznej, spotyka się mimowolnie z nowomodną szkołą reżyserii! Bo czyż rzucane ze sceny cytaty, czasem wręcz jakby z kartki czytane, nie zmieniają tylko treści, formalnie niczym nie różniąc się od wygłaszanych manifestów z pokolenia uczniów? Owszem, weselsze to i zadziwiająco przyjazne polskości, ale w sumie wciąż w trybie pouczanki podawanej przez kogoś, kto wie lepiej, kto ma pozycję, a więc i czelność. Zamiast rozmów wymiana dyskursów, zamiast wypowiedzi nawiązania do tekstów. Żeby było swojsko? Żeby zwabić na haczyk łatwizny i satysfakcji? Dialogi zaiste polskie, bo wprost z naszych sarmackich gawędziarzy wzięte, Jędrzeja Kitowicza i Henryka Rzewuskiego, więc nawet jeśli nie zawsze precyzyjnie rozpoznane bibliograficznie, to zawsze jakby już gdzieś zasłyszane, a wszystko okraszone drwiną pana Gombrowicza, sarmaty nowoczesnego, nie mniej dziś poddanego szkolnej przycince. Do tego, a juści, śpiewy chóralne i śpiewki solowe, dawki parodii polskiej pobożności i narodowości odpowiednio dozowane dla inteligentów, ale i szczypta szczerej miłości do lokalności, z odrobiną romantycznego sentymentu, dla co bardziej pamiętliwych czytelników Sienkiewicza, a może nawet i Orzeszkowej. Zabawne toto, a mimo, że zupełnie pozbawione oryginalności, to przecież wciąż daje do myślenia – do myślenia dawno już przemyślanego. A człowiek jak pomyśli, że myśli, to lepiej myśli o sobie… I, czy nie po to przyszliśmy do teatru? Czy nie dlatego chodzi się do teatru w Polsce? No proszę – kto tej fajności naszej powie: nie?

Rozegrana na scenie teatru kojarzonego raczej z farsą, ewentualnie ze współczesną, mieszczańską komedią obyczajową, śpiewogra Mikołaja Grabowskiego wybrzmiewa w Krakowie nie po raz pierwszy przecież. Nie ja jeden pamiętam te, jakże wówczas poruszające, Pamiątki Soplicy z roku pamiętnego 1980, czy Trans-Atlantyk zaraz potem zawieszony w stanie wojennym. Czasami nawet coś z tamtej poważnej ironii powraca, choćby w trudnych chyba do przełknięcia dla dzisiejszych „konstytucjonalistów” scenach z udziałem zdeprawowanej palestry, ale zaraz znowu wracamy w stare koleiny, żeby się kolebać po polskich drogach rozchwianą kolaską. I na tę naszą pamięć pospolitą twórca spektaklu liczy niewątpliwie, wręcz nią igra sobie z nami, trochę nawet bawiąc się naszym kosztem. Serwuje też coś i dla znawców, bo pogrywa wirtuozowsko na autokomentarzach, na aluzyjkach rozpoznawalnych dla wytrawnych teatromanów. A jednak to, co onegdaj rozgrywało się na scenie Teatru Starego, teraz znalazło się w Bagateli… I, na Jowisza, nie przypadkiem!

Dziś bowiem znakomity warsztat reżyserski pana Mikołaja wciąż znakomicie ożywia w aktorach krakowską szkołę grania (do lusterka publiki), wciąż daje profesor lekcję reżyserskiej młodzieży, jak się zawiaduje tłumem na scenie, jak się akcentuje quasi-operowe rytmy, jak zastosować scenograficzny skrót symboliczny, jak wreszcie wyprowadzić wyraziste charaktery z brawurowych monologów, które wkłada w usta odpowiednio ucharakteryzowanym komediantom. A przecież dzisiejszość właśnie nie może się tu przebić przez przeźroczystą ścianę szkolnej pamięci. Współczesny jest tutaj tylko ten teatr na rogu ruchliwej ulicy, modernistyczny budynek z jego aktualnym publicystycznym dramacikiem, i z jego farsową dykcją, która „prawdę” o rodakach, niewątpliwie szczerze wyznaną, czyni mimowolnie karykaturą – jednocześnie teatru buńczucznie krytycznego wobec stereotypów tradycji i teatru pobożnie czczonych dokumentów o narodowych bohaterach. Tragizm polskości jest, owszem, do śmiechu, ale na śmiechu się kończy. Teatr zostaje w teatrze, literatura w literaturze, a szkoła więzi nas w ciasnych ławkach, które ani Kantora nie pamiętają, ani nawet o Słobodzianku nie są nam w stanie przypomnieć. Tak więc widowisko przednie, technicznie nie do ruszenia w żadnym punkcie, a przy tym tak doskonale przewidywalne, jak pomruk silnika starego mercedesa, cośmy go sobie jeszcze za komuny sprowadzili z Europy. Cacko zaiste, delicje estetyczne, do oglądania z dziatwą i z dziadkami. I ja tam byłem, smakołyków próbowałem, brzuch spasłem strawą zdrowo sąsiedzką, a ukontentowany wyszedłszy, do domu wrócić mogłem spokojny, że „prawdziwy” teatr ma się dobrze, i jest co dziecku w wieku szkolnym pokazać.

Aliści taki już ze mnie polski skrupulant, że przyjemności nadmiar budzi we mnie sumienie… Dlaczego sam się obwiniam za doznanie słodyczy? Może więc skrytym, perfidnie wyrafinowanym zamierzeniem reżyserskim wielbiciela staropolszczyzny i awangardy było właśnie tegoż odruchu – niezadowolenia z zadowolenia – wzbudzenie? Nie wierzę, żeby Grabowski, robiąc swój teatr powtórzony, nie był świadom, że zwraca się do publiczności tylko na premierze „swojej”. Bo przecież spektakl taki niewątpliwie utrzyma się długo w repertuarze, będą nań chodziły pary te same, które przyszłyby na historie o romantycznych romansach i o dramatycznych molestowaniach, będą na te lektury spędzać licealistów, którym karykaturalna klasa skojarzy się z wybranym „do przerobienia” fragmentem Ferdydurke, będą nawiedzać widowisko śpiewane amatorzy muzyki muzealnej, żeby usłyszeć piękne, bo „Dziadowe” jeszcze, zawodzenia skomponowane przez Zygmunta Koniecznego. Ta publiczność zrazu zaśmieje się, ale nieuchronnie zobaczy w końcu, że to obraz sceniczny śmieje się z niej. Czy o to właśnie chodziło reżyserowi? Daję się uwieść tej myśli. Ale mam wrażenie, że stary mistrz czegoś tu nie przewidział. Nie wyjrzał mianowicie przez okno, nie wyszedł ze swojej wypełnionej książkami pracowni, i nie zauważył, że potencjalni widzowie nie są już tymi, których na scenie ustawiła wszechwiedząca przytomność reżysera. Dla starego polskiego intelektualisty, dla potomka szlachciurów z krakowskiej bohemy rzeczywistość okazała się tak nieprzewidywalna, że przewidzenia przesłoniły mu wszystkie możliwe wglądy w to, co jest materią literatury i teatru – wciąż inaczej.

Dialogi polskie reżyseria/ aranżacja przestrzeni/ kostiumy/ ruch sceniczny: Mikołaj Grabowski, muzyka: Zygmunt Konieczny, reżyseria świateł: Michał Grabowski, występują: Urszula Grabowska, Maciej Sajur, Natalia Hodurek, Ewelina Starejki, Dariusz Starczewski, Artur Sędzielarz, Wojciech Leonowicz, Izabela Kubrak, Paweł Sanakiewicz, Kosma Szyman. Teatr Bagatela, Kraków, prem. 28 marca 2020

Ilość odsłon archiwalnych: 90