Baron Műnchhausen dla dorosłych Macieja Wojtyszki w reżyserii autora, Teatr Narodowy w Warszawie.
Nowy dramat Macieja Wojtyszki, wystawiony przez niego w Teatrze Narodowym, jest pochwałą tradycyjnego teatru i to łączy go ze Sztuką intonacji Tadeusza Słobodzianka, która miała prapremierę dwa miesiące wcześniej w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Obaj autorzy, zajmując się zupełnie innymi tematami i wybierając inne konwencje, w kwestii teatru doszli do podobnych wniosków. Po pierwsze jest to ciekawe, po drugie związane z odwrotem, jaki przeżywa nowy teatr, któremu Słobodzianek zarzuca ideologizację, a Wojtyszko skupienie na bolączkach artystów.
Baron Műnchhausen dla dorosłych napisany został w sposób charakterystyczny dla autora, z wrażliwością na paradoksy, filozoficzne pytania i efektowne puenty, w konwencji salonowej rozmowy. Wojtyszko gra z nią jednak, wprowadzając współczesny język wypowiedzi i pokazując, że nawet najstarsze pokolenie nie przestrzega jej reguł. Główny bohater jest tu figurą Artysty, Intelektualisty, a zarazem całkiem współczesnego Inteligenta. Nie tyle opowiada on niestworzone historie, jak na barona Műnchhausena przystało, co snuje domysły, puszcza wodze fantazji, podważa uznane tezy, ma wątpliwości, wreszcie chce sprowokować rozmówców do myślenia. Osiemnastowieczny Baron Jana Englerta wydaje się protoplastą Stomila z Tanga Sławomira Mrożka, granego na tej samej scenie w reżyserii Jerzego Jarockiego (choć w rzeczywistości Stomil jest protoplastą Barona Wojtyszki), a Jakobina Ewy Wiśniewskiej jest ówczesną/dzisiejszą Eleonorą, posiadającą jednak więcej serca, rozumu i wyobraźni.
Co prawda popija alkohol i śpiewa kuplety, jest więc na poły farsową, na poły groteskową postacią, ale dla egzystencji rodziny kluczową, zawsze na posterunku. Wiśniewska bezbłędnie wyczuwa konwencję i świetnie gra swoje kwestie, tworząc silną i wyrazistą postać, a nierzadko kradnąc show. Englert czasami waha się, jakby nie umiał zdecydować się na odpowiedni ton. Pewnie grają młodzi. Ernest Huberta Paszkiewicza jest hazardzistą, a Emilia Patrycji Soliman porzuconą przez Fryderyka Schillera żoną z dzieckiem, ale ich życie emocjonalne jest prawidłowe, a umysły bystre. Jest to zatem kochająca się rodzina, funkcjonująca jednak na wariackich papierach i porozumiewająca się własnym kodem językowym. Rodzina inteligentów o wybujałych indywidualnościach, w której to ojciec narzucił styl, matka go podtrzymała, a dzieci uznały za własny.
Bohater Englerta potrafi oswoić podatkowego urzędnika (dobra, konsekwentna rola Grzegorza Kwietnia), jest jednak bezradny wobec najwyższej władzy, choć w końcu i na nią znajduje sposób. Rzecz jasna domyślamy się, o jaką władzę chodzi, a kiedy na scenę wchodzi Prokurator krajowy elektoratu Hanoweru (debiutujący w Narodowym Ireneusz Czop) – wiemy to na pewno.
To zawoalowany portret Prokuratora Zbigniewa Ziobry, co zapowiada, wprowadzone wcześniej, słówko „figurant”. Nawiasem mówiąc jest to celny strzał, bo minister Ziobro mógłby nie demonstrować zgodności z literą Prawa, używając akurat tego określenia. Autor idzie jednak dalej, pokazując jednoznaczność, brak wątpliwości, a w końcu brak skrupułów bohatera (tu przesadza, Ziobro nie jest Savonarolą, który torturował i palił przeciwników na stosie, choć zdarzyło mu się kilka poważnych błędów za poprzednich rządów). Rozumiem jednak, że zgromadzeni na przeciwnej flance inteligenci nie mogą darować ministrowi i prokuratorowi zarazem połączenia obu stanowisk i zamachu na Trybunał Konstytucyjny.
Ciekawa scenografia przedstawienia jest dziełem Wojciecha Stefaniaka, a kostiumy Martyny Kander. Posadzka ze szlachetnego materiału ma wdrukowane smugi brudu, kominek jest osmalony, a klawesyn wystaje znad zapadającej się podłogi – to raczej malownicze ruiny niż siedziba arystokratów. Nie ma wątpliwości, że lata świetności bohaterów dawno minęły, zostały tylko niezłe stroje (piękna jest zwłaszcza adekwatna do sytuacji czarna suknia Emilii oraz ruda burza włosów Jakobiny, podkreślające urodę obu aktorek). Bohaterzy mają długi, podatki mogą ich zatem zrujnować. Wspominana kilka razy, mająca rychło nadejść Rewolucja Francuska, położy kres ich światu, a jej dwudziestowieczna córka – kres ostateczny. Toteż autor nie raz, nie dwa powołuje się na Ewangelię, szukając przesądzających argumentów. Wiadomo jednak nie od dziś, że wszystko zależy od interpretacji. Protestanci rozumieją Pismo inaczej niż katolicy, a ci od Pawła inaczej niż ci od Apollosa. Diabeł, jak to mówią, tkwi w szczegółach, a Prokurator jest akurat protestantem. Ale znowu strzał Wojtyszki jest celny. Wierność literze Prawa, tak jak wierność literze w ogóle, jest wspólna dla protestantów i prawników.
Jest coś na rzeczy w obrazie apokalipsy, jaki buduje na scenie autor i reżyser w jednej osobie i realizatorzy jego wizji. Rządzący politycy pozostają w konflikcie z inteligentami o przeciwnych zapatrywaniach, więc obie grupy budują osobne światy. Wiele dziedzin życia, w tym telewizja publiczna, obywa się obecnie niemal bez udziału ludzi nauki i kultury. Zapraszani na ogół odmawiają przyjścia, a z drugiej strony Jan Englert broniący w spektaklu prawa do własnych koncepcji, choćby możliwości wystrzelenia samego siebie na armatniej kuli, mówi w końcowym monologu o rozpaczy. Wydaje się, że nikt nie jest zadowolony, ale też, że nikt nie wykona żadnego gestu.
Baron Műnchhausen dla dorosłych. Autor i reżyser: Maciej Wojtyszko; scenografia: Wojciech Stefaniak; kostiumy: Martyna Kander; muzyka: Irina Blokhina; światło: Karolina Gębska. Teatr Narodowy w Warszawie (Scena przy Wierzbowej), prapremiera 5 marca 2022.