I love Chopin, reżyseria Jędrzej Piaskowski, Wrocławski Teatr Pantomimy.
Zaczęło się od spóźnienia. Naszego. Na wykład. Gdy jeszcze zajmowaliśmy miejsca na widowni, zupełnie nieświadomi własnego przewinienia, doktor Danuta Gładkowska (Sara Celler-Jezierska) przywoływała nas do porządku. Nie można przecież spóźniać się na wykłady, zwłaszcza tak ważne, jak ten – o nieprzypadkowej ilości ósemek w ostatnim utworze Fryderyka Chopina. Być może niezadowolenie akademiczki przerodziłoby się w złość czy nawet agresję, gdyby nie fakt, że na następny dzień zaplanowano pielgrzymkę do grobu jej ukochanego kompozytora. Perspektywa wyjazdu nieco ukoiła więc jej zszargane nerwy. Pech jednak chciał, że nikt, poza nią samą, nie pojawił się nazajutrz w miejscu zbiórki. Gładkowska pojechała więc sama, zabierając ze sobą całkiem pokaźny ekwipunek – w tym „polską wodę” i środki czystości, przygotowane z myślą o cmentarnych porządkach.
fot. Natalia Kabanow
We Francji nie wszystko przebiega tak, jak sobie to zaplanowała: najpierw okazuje się, że grób artysty (ukazany w spektaklu jako wielki nos, ustawiony na pokrytym perukami czarnym fortepianie) porośnięty jest glonami, a później, że uprzykrzone muszyska próbują obsiąść – świeżo co przecież wymyty – nagrobek. Gładkowska, nie chcąc pozwolić na to, aby jej praca poszła na marne, wypowiada muchom wojnę. Te jednak, korzystając z liczebnej przewagi i nieszczęśliwego wypadku, biorą górę i zwyciężają. Porywają Polkę i zabierają ją w surrealistyczną podróż w czasie – wprost do samego Chopina! Jak same twierdzą, znają go osobiście – a przynajmniej jego fekalia. Później jest już tylko ciekawiej: muchy udowadniają akademiczce, że jeden z utworów kompozytora opowiada o ich krótkiej egzystencji (co wykazuje fantastycznie poprowadzona pantomimiczna interpretacja muzycznej etiudy w wykonaniu Agnieszki Dziewy) oraz że nasza pamięć o życiu twórcy ma charakter wybiórczy, gdyż celowo – dla podtrzymania własnych wyobrażeń – pomijamy m.in. homoerotyczne relacje muzyka (o czym przypomina odczytywany z offu list Chopina do Tytusa Woyciechowskiego). Później – wszak podróż Gładkowskiej trwa i dopiero się rozkręca – dzieje się jeszcze więcej: obserwujemy lekcje rytmiki i gry na fortepianie, prowadzone przez straszliwą, poskręcaną reumatyzmem belflerkę (w tej najbardziej rozbudowanej i nieoczywistej w całym przedstawieniu roli – Jan Kochanowski), oglądamy, jak nieszczęśliwie przebiega miłość dwóch tancerek Mazowsza (Agnieszka Kulińska i Karolina Paczkowska) i poznajemy – ponoć prawdziwą! – tragiczną historię Diny Almy de Paradedy (Eloy Moreno Gallego), transpłciowej kobiety żyjącej na początku XX wieku w Breslau. A Chopin? Gdzie w tym Chopin? Ano pojawia się na pierwszym lub drugim planie, towarzyszy postaciom w ich doli i niedoli – jako tło, powód lub rama ich przeżyć. Czy to wszystko – cała ta podróż przez miejsca i dekady, zorganizowana, przypomnijmy, przez muchy – to sen czy jawa? Prawda czy zwidy? Objawienie czy herezja? To bez znaczenia. Gdy Gładkowska, pod koniec spektaklu, ocknie się na paryskim cmentarzu, będzie już zupełnie inną osobą!
fot. Natalia Kabanow
Główną osią dramaturgiczną wrocławskiego przedstawienia (za dramaturgię i tekst odpowiada Hubert Sulima) uczyniono więc pogłębianie dość oczywistej opozycji między postacią muzykolożki a rzeczywistym światem, społeczeństwem i jego zainteresowaniami. Twórcy okazują się dla bohaterki bezlitośni: ośmieszają ją, wyolbrzymiają jej negatywne cechy i obnażają odrealnienie, krytykując w ten sposób instytucje akademii i szkoły – jako miejsc, w których podtrzymywane są dziewiętnastowieczne paradygmaty postrzegania artystów, sztuki oraz jej społecznych zadań. Cała, jakże kuriozalna, podróż chopinolożki, staje się bowiem dowodem na to, że Gładkowska jest postacią ze wszech miar niedzisiejszą, dawną, kurczowo trzymającą się starych schematów i wyuczonych, zastanych formułek. Bez przerwy poucza bowiem innych, mówiąc, że „mają w Chopinie widzieć to, co tam jest”, broni kanonicznych interpretacji („tak, jak było, być powinno”). Nie widzi potrzeby poszukiwań, odrzuca dokonania młodych oraz badania podważające dotychczasowe ustalenia (choćby w kontekście listów pianisty do Woyciechowskiego). Zarzuca lesbijkom, że „chcą zabić Chopina swoją lesbijskością”, a wszelkie nowe interpretacje wytrwale kontestuje, powtarzając z uporem godnym lepszej sprawy, że „nie ma czegoś takiego”. Bohaterka jest więc pod każdym względem przerysowana i schematyczna; ucieleśnia złe cechy tak akademii, w imieniu której już w pierwszej scenie występuje, jak i całego społeczeństwa, pragnącego w Wielkiej Sztuce widzieć wyłącznie wielkość i patos (ewentualnie – tęsknotę za ojczyzną). Konserwatywnej muzykolożce wtóruje Nauczycielka fortepianu (Jan Kochanowski), tresująca – jak to stereotypowe nauczycielki zwykły robić, prawda? – uczniów. Nie pozwala im niczego zrozumieć, a każe powtarzać, niczym mantrę, te same wyświechtane formułki; jest wiecznie niezadowolona, odrzuca wszystko, co wykracza poza kanon („nie rozumiecie nic z tej muzyki”); wymaga uznania wielkości Chopina i uwielbienia jego twórczości. Piaskowski i Sulima z tymi obiema, na wskroś kliszowymi, postaciami kontrastują pozostałych bohaterów: Gładkowską ośmieszają wspomniane muchy i „wywoływane” przez nie historie, Nauczycielkę – niesforni, niczym niezainteresowani uczniowie, którzy, zamiast jednego z mazurków, woleliby posłuchać Oliwki Brazil (na scenie pojawiają się w rytm piosenki Big Mommy).
fot. Natalia Kabanow
Wrocławski spektakl należy więc rozpatrywać jako apoteozę indywidualnego odbioru sztuki, gdyż jako widzowie, siłą rzeczy, utożsamiamy się z tymi protagonistami, dla których – cytując Szymborską – „święte nie jest nic”, a pomnikowość kompozytora niewiele znaczy. Ci bohaterowie podważają słowa samozwańczych znawców, umożliwiając widzowi postrzeganie prezentowanych w przedstawieniu dzieł Chopina zarówno jako wyraz tęsknoty za ojczyzną czy przejaw Wielkiej Sztuki, jak i negację obu tych rzeczy; odczytujemy je na potrzeby konkretnych scen i jako wzniosłe, i jako queerowe – każde z tych możliwych odczytań pozostaje u Sulimy tak samo uzasadnione, żadne z nich nie wyklucza innego. Wrocławskie widowisko opiera się zatem na silnych pojedynczych obrazach, dla których punktem wyjścia stają się właśnie ballady, walce, etiudy i mazurki kompozytora. Wyznaczają one dramaturgię poszczególnych scen, wyrażają m.in. fizyczne pożądanie (Chopina [bardzo przekonujący Jakub Pewiński] do Tytusa [Gallego], miłość dwóch tancerek Mazowsza [Karolina Paczkowska i Agnieszka Kulińska]), tęsknotę (Diny Almy de Paradedy za ukochanym), patriotyzm (idealistyczna wizja tańca dwóch chłopek na kwiecistej łące) czy opresję (lekcja gry na fortepianie). Wiele z obrazów, takich jak dwie sceny homoerotycznego pożądania między Chopinem a Tytusem oraz tancerkami Mazowsza czy lekcja gry na fortepianie, ewokuje bardzo silne skojarzenia. Dużo tu napięcia, poetyckości i dwuznaczności; precyzyjnie poprowadzone ruchy zdają się wyrażać coś, co uchodzi za niewyrażalne – ukryte pragnienia i namiętności, zapisane w ciele lęki i wspomnienia (tu duże uznanie dla Paczkowskiej, która gestem i posturą potrafi bezbłędnie ukazać traumy swojej bohaterki-uczennicy).
fot. Natalia Kabanow
Wprawdzie zwykło się mówić, że diabeł tkwi w szczegółach, jednak w przypadku spektaklu I love Chopin jest odwrotnie – problemem jest całość, ogół, suma samych w sobie udanych sekwencji. O ile poszczególne sceny i kreacje konkretnych postaci wydają się nieoczywiste, przemyślane i wysublimowane, o tyle całe przedstawienie rozczarowuje – przegadaniem, niekonsekwencją i nadmiarowością. To, co miało bawić, męczy (zwłaszcza początkowe sceny z niezbyt zgrabnie napisanymi, wlekącymi się w nieskończoność monologami Gładkowskiej), a to, co miało poszerzać wymowę i potęgować polityczne potencjały, zawęża znaczenia i spłyca sensy. Za dużo tu bowiem dosłowności, oczywistości (nade wszystko w partiach dramatycznych) i tłumaczenia widzowi ex cathedra, co o czym ma sądzić. Przedstawienie od pewnego momentu wydaje się bowiem traktować już o wszystkim, gubi przewodnią myśl, dwoi się i troi od karykaturalnych postaci, dla których zabrakło większego pomysłu poza wpisaniem ich w schemat, w znaną konwencję. Opozycje wyznaczające akcję jawią się jako dawno podniesione, a nierzadko i skutecznie obśmiane, a kontrasty – niezaskakujące. Między świetnie poprowadzonymi poszczególnymi scenami (duże uznanie zwłaszcza dla duetów Paczkowska-Kochanowski, Paczkowska-Kulińska i Gallego-Pewiński oraz samej Dziewy) nie widać połączenia (a niechby i słabego!), czegoś, co nadałoby pomniejszym całostkom znaczeniowym nadrzędny sens – rama snu/podróży, choć tłumaczy absurdalność świata przedstawionego, okazuje się niewystarczająca, zupełnie nieprzekonująca. W przedstawieniu brakuje gradacji, jednej przewodniej myśli i wspólnej dla wszystkich scen logiki. Dużo tu uproszczeń, pomysłów i rozwiązań, które wydają się oderwane od pozostałych. To wszystko nie tylko działa na niekorzyść dramaturgii, lecz także niweczy zaangażowania oraz starania aktorów i aktorek.
fot. Natalia Kabanow
Dość oczywistym, a przy tym wartym odnotowania kontekstem dla I love Chopin jest inne przedstawienie Wrocławskiego Teatru Pantomimy – Symfonia alpejska w reżyserii Cezarego Tomaszewskiego. W obu spektaklach kluczowa okazuje się bowiem muzyka klasyczna (u Piaskowskiego – Chopina, u Tomaszewskiego – Richarda Straussa), zestawiana i kontrastowana z komercyjnym popem (w recenzowanym spektaklu z twórczością Oliwki Brazil, we wcześniejszym – z eurowizyjnym hitem Blanki i utworem Lucky Britney Spears). Każda z tych realizacji opowiada o surrealistycznej ucieczce głównej bohaterki w fantastyczne światy: w Symfonii alpejskiej były to wysokie góry, gdzie od kilku stuleci mieszkają wygnani z Francji mimowie, a w I love Chopin – rzeczywistość widziana z perspektywy muchy. Tomaszewskiemu udało się jednak wykreować bardziej przekonującą i koherentną rzeczywistość. W jego widowisku poszczególne sceny, nawet tak absurdalne jak walka Wandy Rutkiewicz z papieżem-yeti, jawią się jako uzasadnione i logiczne z punktu widzenia ogólnej struktury i wymowy spektaklu. Tymczasem u Piaskowskiego jest odwrotnie: podziwiamy poszczególne sekwencje i z wielką ciekawością poznajemy pomniejsze opowieści, ale nuży nas ich zestawienie, rozczarowuje całość. Przedstawienie jest bowiem zbyt dosłowne i literalne, aby mogło mnożyć sensy, a przy tym zawiera zbyt wiele udanych, acz pozostawionych samym sobie, scen, aby któraś z nich mogła zostać w pamięci na dłużej. I love Chopin jawi się również jako zbyt „grzeczne” i zachowawcze – nie jest przez to w stanie w sposób queerowy przejmować bądź odzyskiwać postaci lub symbole; wydaje się także zbyt tendencyjne, aby mogło prowokować odbiorcę do szerszych przemyśleń. Widowisku brakuje zatem nieoczywistości, niedopowiedzenia i pęknięć, które uczyniłyby bohaterów bardziej tajemniczymi. Pomimo dużych starań wykonawców Wrocławskiego Teatru Pantomimy, wypadających zaskakująco dobrze w partiach dramatycznych (mam na myśli przede wszystkim Jana Kochanowskiego, Karolinę Paczkowską i Jakuba Pewińskiego), postaci w znakomitej większości – przez to, że prowadzone są pod jasną od samego początku tezę – okazują się zbyt ugładzone i jednoznaczne. Trudno przez to dostrzec w spektaklu przestrzeń na interpretację widza, na jego własną pracę, choć – o ironio! – przedstawienie miało właśnie do niej zachęcać: do postrzegania sztuki we własny sposób, do szukania swojego Chopina.
I love Chopin Reżyseria: Jędrzej Piaskowski; dramaturgia, tekst: Hubert Sulima; scenografia: Anna Maria Karczmarska, Mikołaj Małek; kostiumy: Rafał Domagała; muzyka: Jacek Sotomski; światło: Klaudyna Schubert. Wrocławski Teatr Pantomimy im. Henryka Tomaszewskiego, premiera: 17 maja 2024 (Wytwórnia Filmów Fabularnych).