Antoni Winch / FATALNE JAJA. CZĘŚĆ II

Trochęśmy się zasiedzieli z przypadkowym przechodniem. Owocem, mocno sfermentowanym, tego spotkania jest szkic operetki o Lisie. Nie było więc znowu tak bezproduktywne, jak studia dziennikarskie czy politologiczne. Mimo to gnębią nas wyrzuty sumienia. Bo co myśmy sobie pomyśleli o humanistyce? Co myśmy sobie pomyśleli na jej tle o inteligentach w ogóle? Jak brzydko! Jak niesprawiedliwie! Jak jednostronnie! Uparliśmy się, żeby ukazać ich – humanistów, inteligentów – w nie najlepszym świetle. A przecież można było, zamiast o admiratorach systemów totalitarnych – Heideggerze i Sartrze – wspomnieć choćby o takim George’u Orwellu. Zaczynał z pozycji, które w ojczyźnie twórcy takich dzieł, jak wszystkie Shakespeare’a, wyznaczył George Bernard Shaw. Skończył zaś jako autor Folwarku zwierzęcego i Roku 1984. Zbigniew Herbert – nie dał się uwieść komunizmowi. Marian Hemar, Wisława… a nie, ona akurat nie. Tak czy owak, gdyby wystarczająco długo i ostrożnie poszukać, na pewno znalazłoby się pozytywne przykłady.

To przechodzień otworzył nam oczy. Za którymś razem, gdy zdrzemnęliśmy się pod stołem. „Swa… Swasty… Swastysystyka… nie…” – mówił niewyraźnie, jąkał się i charczał; wreszcie wziął głęboki wdech i niemalże zwymiotował słowo, które pląsało mu pijane po plączącym się w supełki języku – „statystyka!”. I zamilkł, a my zasnęliśmy. Po tygodniu, kiedy obaj znajdowaliśmy się w lepszej formie, bo barman chwilowo zaniemógł od nalewania nam trunków (zwichnięta ręka), rozwinął swoją tezę: „statystyka! Wśród inteligencji inteligencja stanowi mniejszość. Dokładnie tak jak w innych warstwach społecznych. Większość inteligencji to idioci. Mądrzy, nawet bardzo, ale głupi. Mówię ci. Polej”.

Czemu więc skupiliśmy się na mądrych, ale głupich idiotach? Tym bardziej, że przecież nie tylko inteligenci-humaniści służyli tyranom. Czy ich służba przynosiła większą szkodę niż takich, dajmy na to, inteligentów-matematyków, inteligentów-chemików, inteligentów-fizyków, inteligentów-inżynierów? Inteligenci-humaniści nie konstruowali broni, nie opracowywali wzorów na śmiercionośne gazy, nie budowali fabryk śmierci. Oni je co najwyżej opiewali. Mieli na rękach nie krew, lecz tusz, którym usprawiedliwiali jej przelanie. To tacy Preobrażeńscy są prawdziwymi zbrodniarzami. To oni dokonują operacji w i na rzeczywistości, podczas gdy humaniści kroją wyłącznie abstrakt – myśli, emocje, sny, fantazje, słowem, dusze. Może jednak bez lobotomii dusz eksperymenty Preobrażeńskich nie byłyby możliwe? Najpierw przecież musi być pomysł, idea, że coś można i warto zrobić, a dopiero potem czyn. Szarikow nie narodził się pod skalpelem Preobrażeńskiego. On powstał w jego głowie, skąd trafił najpewniej z duszy. Snadź uznała ona, iż stworzenie takiej kreatury godne jest rozważenia. Skalpel był ostatnim ruchem pędzla na tym aksjologicznym bohomazie, na który odcienie dobra i zła chluśnięto prosto z puszek, po czym rozmazano w plamy bez określonego kształtu.

– CO TAKIEGO ZROBIŁEŚ DLA HUMANISTYKI, ŻE DALI CI HABILITACJĘ?! – zapytał Lis, który musiał nas zauważyć. Mówił głośno i wielkimi literami specjalnie po to, żebyśmy usłyszeli i przestali wreszcie trzymać się naszych rozważań jak pijany płotu. Poskutkowało. Podeszliśmy do niego i Szarika-Szarikowa. Nasi bohaterowie stoją w miejscu tak długo, że wziąć ich można za pomnik. Przynajmniej ptaki wzięły. Winni im jesteśmy przeprosiny.

– Co takiego zrobiłeś dla humanistyki, że dali ci habilitację? – powtarza swoje pytanie Lis, wchodząc nam w słowo „sorki”, którego jeszcze nie powiedzieliśmy.

– Zdekonstruowałem ludzi – odpowiedział Szarik/Szarikow z pozycji psa chcącego sobie ulżyć, chociaż mógłby się już wyprostować. Widać lubi tak stać. A może naprawdę chce sobie ulżyć?

– Czym są teraz?

– Fazą własnego upadku. A raczej rozkładu. Zgodnie z moją teorią biodegradowalnego człowieczeństwa kulturowego. Szlifowałem ją przez trzy lata studiów pierwszego stopnia, dwa lata studiów drugiego stopnia i cztery lata studiów trzeciego stopnia zawsze bijąc rekordy punktacji ECTS. Między nami mówiąc, uważam, że po każdym stopniu studiów powinny być premie lotne.

– Jak w kolarstwie?

– Dokładnie. Ale nawet bez nich profesorowie bili mi brawo, adiunkci zazdrościli, a USOS zawieszał się, jak tylko mnie widział. Zrestartował się dopiero, jak skończyłem studia. Do tego czasu można w nim było wyłącznie grać w pasjansa. A i to nie zawsze.

– I co mówi ta twoja teoria… teoria… czego właściwie?

– Biodegradowalnego człowieczeństwa kulturowego. Głosi ona, że ludzie nie rodzą się ludźmi, a zwierzęta – zwierzętami. Stają się nimi w toku procesu kulturowego. Kontrolę nad nim przejął człowiek. Przypadkiem, ale w odpowiednim momencie, zszedł z drzewa i był za głupi, żeby na nie wrócić. Gdyby jednak to nie on tego dokonał, lecz, dajmy na to, małpa, to małpa byłaby człowiekiem, a człowiek zostałby małpą. Rozumiesz?

– Jak na razie, tak.

– Więc to całe rozróżnienie na tak zwanych ludzi i tak zwane zwierzęta jest sztuczne, relatywne i co najważniejsze – niemoralne. Wynika z kultury człowieka, którą stworzyć mógłby pierwszy lepszy (albo i gorszy – bez różnicy), powiedzmy, makak. Ludzie przywłaszczyli sobie kulturę makaków, a szerzej – zwierząt w ogóle. I uczynili z niej narzędzie wyzysku i dominacji nad nimi. Dlatego żyjemy na najbardziej niesprawiedliwym ze światów. Jest jednak światełko nadziei w tym ciemnym tunelu zwanym człowieczeństwem. To biodegradacja kultury człowieka. Rozłożony pod warstwą pleśniejącej tradycji do najprostszych naturalnych elementów, dorobek kulturowy ludzi będzie strawny dla zwierząt. Przejmą go jako gnijącą pulpę i rozwiną, tak jak podpowie im instynkt.

– I ludzie się na to zgodzą?

– Już się zgodzili. Udręczeni poczuciem winy za wieki antropochatu postanowili zrewolucjonizować ewolucję w duchu postępu przez cofnięcie jej.

– Mógłbyś wyrażać się jaśniej?

– Chcą z powrotem zmutować się w zwierzęta.

– To niemożliwe.

– Niby czemu? Fizycznie już nimi są. Jednym z wielu gatunków.

– Ale oni od środka są inni. Dusze mają. Przynajmniej tak twierdzą.

– Dusza to rzecz do wypatroszenia i zastąpienia trocinami. Albo czymkolwiek bądź.

Naprawdę mógłby opuścić nogę, bo ktoś, kto wygłasza takie poglądy, a przypomina przy tym psa tuż przed oddaniem moczu, jest co najmniej śmieszny i nie mniej straszny.

– Myślisz, że ludzkie dusze są niezniszczalne, wieczne? – zapytał Szarik-Szarikow – Wręcz przeciwnie, czworonożny druhu! One im się non stop psują i muszą je co chwila wymieniać. Dostosowywać do nowych czasów, przygotowywać na to, co nadejdzie, i uwalniać od tego, co było. Kiedyś zajmowało im to całe epoki, dziś w ciągu godziny potrafią duszę sobie skombinować, zepsuć i wywalić na śmietnik historii. I jeszcze się z tego cieszą. Nazywają to postmodernizmem.

– Załóżmy, że ci się uda. Zastąpisz ludzi zwierzętami. Co dalej?

– Albo zwierzęta ludzi udomowią albo wybiją. Co uznają za stosowne.

– Kiedy to będzie?

– Już niedługo. Zresztą, sam się przekonaj – Szarik-Szarikow wreszcie opuścił nogę. Włożył rękę do kieszeni, wyciągnął z niej gwizdek i dmuchnął. Lis nic nie usłyszał.

– To specjalny gwizdek na jeszcze-niby-ludzi. Niesłyszalny dla nas, ciągle-poniekąd-zwierząt – wyjaśnił Szarik-Szarikow i dmuchnął jeszcze raz.

Po chwili z biblioteki zaczęli wychodzić czytelnicy: studenci, profesorowie, doktoranci, magistrzy, inżynierowie. Armia tych, którzy nie są wojskiem, chociaż mają stopnie. Pospolite ruszenie tych, którzy mają tytuły, ale nie są szlachtą.

Ustawili się w dwuszeregu na dziedzińcu przed budynkiem. Szarik-Szarikow gwizdnął ponownie. Czytelnicy rozbiegli się po całym placu. Profesorowie w grupkach po trzech robili siad jak tresowane pudle. Doktoranci, niczym owczarki, skakali przez palące się obręcze trzymane w zębach przez studentów o minach przestraszonych pinczerów. Magistrzy ganiali za własnymi ogonami, których nie mieli. A inżynierowie warowali z wędliną położoną na nosach nie ośmielając się wykonać choćby najmniejszego ruchu.

Gwizdek Szarika-Szarikowa ponownie zabrzmiał bezdźwięcznie dla Lisa. Inteligenci jednak wyraźnie usłyszeli wydany nim rozkaz.

Studenci, magistrzy i doktoranci ustawili się w szeregu po jednej stronie placu. W tym samym czasie, po drugiej stronie dziedzińca, inżynierowie zaczęli budować dziwaczną konstrukcję z profesorów. Jakiś rodzaj wyrzutni czy katapulty. Szybko uwinęli się z robotą i byli gotowi do próbnego wystrzału. Wzięli pierwszego studenta. Załadowali nim działo, wycelowali i bum! Student rozplasnął się na murze biblioteki. Kiedy zeń spłynął, śpiewając Gaudeamus igitur, Szarik-Szarikow krzyknął: „Aport!”. Na to hasło jeden z profesorów przyniósł mu do nóg żaka, który niezmąconym od uderzenia dyszkantem, kończył właśnie frazę: „Vivant profesores!”.

Następny w kolejce do haubicy był magister. Nabita nim armata wymagała nowego ustawienia, bo posiadacz tytułu naukowego to jednak inny, większy kaliber niż pierwszoroczniak tuż po maturze, nawet jeśli taki sam ślepak. Huknęło i magister rozpłaszczył się na ścianie jak jego poprzednik. Z racji tego, że miał dyplom pacnął po prostu wyżej. Kanonada trwałaby jeszcze długo, bo i zapas amunicji był spory, i do dachu biblioteki było jeszcze daleko. Jednak Szarik-Szarikow uznał, że Lisowi wystarczy ten pokaz umiejętności jego sfory.

– Zdechły psy! – zakomenderował i cała inteligencja padła pokotem na placu.

– Jak ci się podoba? – zapytał Szarik-Szarikow. Wpatrzony ludzką menażerię, Lis nie odpowiedział od razu. Może czekał aż ktoś się poruszy? Pewnie nie profesor, ale choćby magister albo student? Ktoś, kto byłby na tyle nieoczytanym chamem, ignorantem i troglodytą, że nie znałby mądrości etapu. Nikt jednak nie drgnął. Inteligencja grzecznie leży i czeka na następną komendę. Rozumie pisma Heideggera i Sartre’a, to nie rozumiałaby poleceń Szarika-Szarikowa? Wolne żarty.

– Co myślisz, Lisie?

– Fatalne jaja.

Ilość archiwalnych odsłon: 23