Jarosław Jakubowski / POSTREWOLUCJA JAKO FANTAZJA MASTURBACYJNA

Jednym z bohaterów Krótkich wywiadów z paskudnymi ludźmi Davida Fostera Wallace’a jest chłopak, który pod wpływem amerykańskiego serialu Ożeniłem się z czarownicą zaczyna snuć fantazję polegającą na tym, że kocha się w sali gimnastycznej z upatrzoną przez siebie kobietą, podczas gdy ruch pozostałych osób, a także rzeczy znajdujących się w tej sali zostaje wstrzymany jego nadzwyczajną mocą, podobną do tej, którą posiada bohaterka serialu. W powietrzu zawisają nawet piłki lekarskie. Fantazja jest efektywna do czasu, gdy fantazjujący stwierdza, że logicznie rzecz biorąc, powinien pójść dalej. Bo skoro zastopował ruch w budynku, to dlaczego nie poza nim. Dodając kolejne elementy chłopak w końcu staje przed nierozstrzygalnym dylematem, jak powstrzymać rozszerzanie się wszechświata w sytuacji, gdy jedne galaktyki „uciekają” od naszej galaktyki Drogi Mlecznej, a inne wprost przeciwne – zbliżają się do niej, co oznacza dla fantazjującego „stale rozszerzający się koszmar odpowiedzialności i trudu”. Ostatecznie, zawalony książkami i skomplikowanymi obliczeniami ruchu ciał niebieskich, popada w obłęd, a o jakimkolwiek spełnieniu seksualnym nie może być już mowy.

Z logiką rewolucji, a raczej postrewolucji, jest jak z tą Wallace’owską fantazją masturbacyjną. W swoim momencie inicjacyjnym postrewolucja wydaje się krystalicznie, dziecinnie wręcz oczywista. Wychodzimy na ulice, bo chcemy spełnić nasze marzenie o Radykalnej Zmianie Wszystkiego. Oddajemy się aktowi rewolucyjnemu w przekonaniu, że liczy się tylko on, ten niepohamowany akt gwałtu na Starym Świecie, a cała reszta podlega unieważnieniu pod wpływem jakże ekskluzywnego zaklęcia „Wyp…….ć”. Na początku jest fantastycznie, bo wszystko się zgadza. Czujemy to niesamowite powinowactwo emocji. Jakbyśmy byli jednym organizmem, palcami splecionymi w miłosnym uścisku w jedną wzniesioną pięść. Wydaje się, że odtąd wszystko będzie już inaczej, że to my, ulica, będziemy mieli wpływ na bieg zdarzeń, a nie odwrotnie.

Oczywiście jasne jest od początku, że postrewolucja musi mieć lidera, czyli twarz. Kogoś, za kim pójdziemy, jak za Marianną. Tu zaczyna się, jeszcze wprawdzie niewinnie, ale jednak kłopot. Ciało rewolucyjne bowiem natychmiast podlega tajemniczym mutacjom i już nie jedna, ale kilkadziesiąt twarzy zagrzewa do boju, a z każdej twarzy zdaje się wyrastać megafon, dodatkowo podłączony do Twittera. Następuje faza przepychanek między frakcjami, ożywionych dyskusji o tym, które z nich od początku przynależą do ciała rewolucyjnego, a które sztucznie się pod nie podwiesiły jako nadliczbowe protezy. Twarze-megafony wysyłają sygnały dźwiękowe momentalnie multiplikowane w tweety i retweety, a także retweety retweetów. Ulica jako emanacja ciała jeszcze dość żywo reaguje na co wyrazistsze zawołania bojowe, ale widać gołym okiem, że to już nie ten pierwotny wigor, nie ta inicjalna świeżość poranka. Fantazja masturbacyjna postrewolucji wkracza w fazę mozolnego przedzierania się przez gąszcz informacji, fejków, fałszywych kont, tymczasowych awatarów, błyskotliwych acz ulotnych bon motów. Postrewolucja skupia całe swoje siły duchowe na walce o własną tożsamość, a więc o odróżnienie się od wszechogarniającego tła, o formę. Kłopot w tym, że podmiotów owej świadomości jest już zbyt wiele, aby fantazja przebiegała linearnie i zgodnie z zasadami arystotelesowskiej Poetyki. Nie sposób znaleźć jednego, jedynego koniuszka medytacyjnej igły, który by wskazywał jedyny słuszny kierunek wizji, który by pomyślnie przekłuwał warstwy zbędnych naleciałości i otwierał nowe przestrzenie, czekające na zagospodarowanie przez postrewolucję.

Za tym wszystkim nie nadąża język. Podczas gdy w początkowej fazie rezultaty użycia popularnych wulgaryzmów określających głównie czynności seksualne były obiecujące, to w kolejnych etapach te zwroty przeistoczyły się w łatwe obiekty satyry i szyderstwa, przenoszonego (co oczywiste) na używające je podmioty wykonawcze. Innymi słowy język postrewolucji nieustannie traci moc i wiotczeje, a co za tym idzie – nieustannie potrzebuje turbosprężarki, co z kolei powoduje jej wyeksploatowanie. „Słowa powszechnie uznane za obelżywe” przestają kogokolwiek obchodzić, megafony stają się martwymi rekwizytami. Jednocześnie to w języku postrewolucja upatruje największej szansy na sukces, to Radykalna Zmiana Języka ma być forpocztą Radykalnej Zmiany Wszystkiego. Jak uciec z tej samonakręcającej się pułapki? Wyłącznie do przodu. Ale gdzie jest przód, a gdzie tył? Nie dochodząc do konsensusu w tej kwestii, wielogłowe ciało postrewolucyjne siłą fatalnej inercji wchodzi w koleiny rady, komitetu, może nawet partii i przystępuje do straszliwie nudnego i nieefektownego urabiania swego programu, spisywania tez i postulatów. Tu powinna włączyć się mrugająca czerwona lampka i syrena alarmowa. Tyle że postrewolucja w tym momencie właśnie trawi swoje pierwsze dzieci, a nawet dzieci tych dzieci i, ociężała, wydając głuche pojękiwania megafonów ze swych trzewi, nie jest już w stanie spontanicznie zareagować na zagrożenie. Ma jednak wciąż jeszcze żywą pamięć o tym, że to ona miała być zagrożeniem rozbijającym w pył inne zagrożenia, zagrożeniem realnym i skutecznym, które o nic nie musi postulować, bo samo sobie to bierze. Stąd kompulsywne podrygi, repetycje, jakieś fantomowe rekonstrukcje pierwotnego spontanu. Żyły na skroniach nabrzmiewają z retorycznego wysiłku, megafony wilgotne od kropelek śliny pohukują w rzednący tłumek. Jeszcze ktoś oberwie gazem albo pałką, jeszcze kogoś wylegitymują wbrew stanowisku ombudsmana, gdzieś jeszcze w listopadowe czarne niebo wzniesie się skarga na opresyjne państwo, ale wszyscy już czują, że to jazda na oparach i resentymencie. Fantazja masturbacyjna postrewolucji ulega implozji, ginie pod ciężarem samej siebie, a jej rolę zaczyna odtąd odgrywać cyniczna propaganda uprawiana przez starych wyjadaczy. Początkowe uniesienie staje się coraz bardziej odległym incydentem, legendą, zniekształcaną w miarę przekazywania dalej.

Do pełnego uświadomienia sobie impotencji przez postrewolucję być może nigdy nie dojdzie. Mechanizm wyparcia jest bardzo silny. Przypomina to trochę człowieka nikczemnego wzrostu, który całe życie był przekonany, że jest wysoki, aż w końcu ktoś go nazwał „kurduplem”. Albo kogoś, kto mówi „hhh” zamiast „rrr”, ale w ogóle nie przyjmuje do wiadomości swojej wady wymowy. Wreszcie przypadek najtrudniejszy: ktoś, kto nie istnieje przekonuje świat (i siebie samego), że owszem, istnieje całkiem realnie. To jest właśnie przypadek postrewolucji.