Adam Domalewski / POZORY MYLĄ

Wszystko dobre, co się dobrze kończy Williama Shakespeare’a, reżyseria Szymon Kaczmarek, Teatr im. W. Bogusławskiego w Kaliszu.

Rzekome odejście polskiego teatru od Shakespeare’a okazało się (kto by się spodziewał) krótkotrwałe. Wszystko dobrze, co się dobrze kończy w Teatrze Bogusławskiego w Kaliszu miało premierę tego samego dnia, co Król Lear Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Jesienią swoje inscenizacje klasycznych Szekspirowskich sztuk – Snu nocy letniej i Burzy – wystawili Jan Klata (w Teatrze Nowym w Poznaniu) i Ivan Krejči (w Teatrze Jaracza w Łodzi). A to na pewno nie jest kompletna lista. Tym niemniej sięgnięcie przez kaliski teatr po rzadko wystawianą komedię przykuło moją uwagę i rozbudziło ciekawość.

Wybór akurat tej sztuki, zaliczanej do grona tzw. komedii problematycznych, nie był jednak aż tak zaskakujący zważywszy na nazwisko reżysera. Szymon Kaczmarek w 2019 roku wystawił bowiem w Teatrze Nowym w Słupsku Kupca weneckiego i tak się składa, że tamto przedstawienie zyskało spory rozgłos, a samemu twórcy przyniosło liczne nagrody. (Dwa lata później reżyser próbował powtórzyć sukces, przygotowując Burzę w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim, jednak tym razem przyjęcie jego sztuki było dużo chłodniejsze). Nie miałem okazji widzieć tamtej inscenizacji, niemniej pomysł wydaje się podejrzanie podobny: na jednej z ważnych, ale lokalnych polskich scen reżyser bierze na warsztat sztukę Shakespeare’a, która – choć zalicza się oficjalnie do komedii – budzi zakłopotanie i wywołuje raczej kwaśne reakcje widowni. Niby wszystko ma się skończyć dobrze, ale…

Tym właśnie tropem – i w zgodzie ze swym ironicznym tytułem – podąża najnowsze przedstawienie Kaczmarka z Kalisza. Przy grobie hrabiego Rossillionu gromadzą się jego żona (Małgorzata Kałędkiewicz) oraz syn Bertram (gościnnie Bartosz Cwaliński), manifestując swoją żałobę po zmarłym na wskroś współczesnymi rekwizytami: zniczami oraz wieńcem z plastikowych kwiatów. Gdy jednak oczy postronnych przestają im towarzyszyć, okazuje się, że była to jedynie fasada. Hrabinie marzy się zostanie kochanką króla Francji (Michał Wierzbicki), Bertram zaś – od razu po tym, jak odbiera od matki błogosławieństwo i rodowy pierścień – ni mniej, ni więcej tylko sika na grób swego ojca. Otwierająca przedstawienie scena ustala sposób prezentacji zapisanej przez Shakespeare’a historii: znajdujemy się oto w okrutnym świecie pozorów, w którym skrajni cynicy w przebraniu ludzi szlachetnych będą starali się realizować własne, egoistyczne cele.

Wystrój tego świata jest współczesny, począwszy od kostiumów, przez wspomniane rekwizyty, do których dodać trzeba telefony komórkowe i kamery używane przez postaci w trakcie przedstawienia, po wyraźne aluzje do epidemii koronawirusa w odniesieniu do choroby króla. A przy tym całość tworzy wrażenie eklektycznego sztafażu, pozbawionego elementu iluzyjnego: współczesność raczej ściera się z realiami świata zaprojektowanego przez Shakespeare’a aniżeli zostaje doń w gładki sposób wpasowana. Takie podejście do Shakespeare’a (i – szerzej – do teatralnej klasyki) musi się wydać znajome; jego obecność na polskich scenach od przeszło dwóch dekad sprawia, że widownia oswoiła się z estetyką opartą na zgrzytach, niedopasowaniach i poznawczym dysonansie. Mało kto chce dziś wystawiać komedie Stradfordczyka naiwnie, szukając w nich tylko sprawnie poprowadzonej intrygi miłosnej i komedii charakterów. Od tego mamy w końcu komedie romantyczne.

„Problem” szczęśliwego zakończenia pozostaje jednak w mocy. Jakim cudem historia, której główni aktorzy mają parszywe charaktery i przewrotne intencje, kończy się szczęśliwie? Na to pytanie twórcy udzielają odpowiedzi w zgodzie z Shakespearem – dzięki dobroci i dzielności kilku kobiet, które są w stanie swą intrygą doprowadzić do pozytywnego, choć gorzkiego, końca. Główna w tym zasługa zakochanej w Bertramie Heleny (Malwina Brych) oraz jej pomocnicy Diany (Aleksandra Lechocińska), cnotliwej florenckiej panny, którą ten starał się uwieść. Helena dzięki odziedziczonej po zmarłym ojcu-znachorze recepturze uzdrawia króla, a ten w nagrodę każe jej wybrać sobie męża spośród wszystkich dworzan. Dziewczyna jest zakochana w Bertramie, z którym bardzo szybko staje na ślubnym kobiercu. Bohater jest tym jednak głęboko sfrustrowany, przeszkadza mu także niskie urodzenie Heleny. W dniu zaślubin postanawia więc wyruszyć do Włoch, gdzie trwa wojna, aby wesprzeć florentczyków w walce ze sieneńczykami. Jednak Helena rusza za nim w pościg, a na miejscu zastawia na niego skuteczną i finezyjną pułapkę.

Te konwencjonalne rozwiązania, czasem pełne nieprawdopodobieństwa (jak w kluczowej dla całej intrygi podmiance Diany na Helenę w trakcie upojnej nocy z niewiernym Bertramem) Kaczmarek stara się ograć, włączając do przedstawienia elementy groteskowe oraz posiłkując się ironią. W groteskowy sposób ukazane zostało choćby uleczenie króla przez Helenę – na ekranie w dużym zbliżeniu oglądamy ranę na ciele króla, w której dziewczyna bezpardonowo grzebie palcami. Ironicznie pomyślane jest z kolei to, jak wyglądają obie najważniejsze bohaterki (za kostiumy odpowiada Marta Śniosek-Masacz). Początkowo, w scenie opłakiwania zmarłego Hrabiego (który był jej przybranym ojcem) Helena ubrana jest całkowicie bez wyrazu, skromnie i staromodnie – długa spódnica, podkolanówki, znoszona, wyblakła kurtka. Dopiero z czasem w tej przestraszonej dziewczynie dostrzegamy sprawną intrygantkę, postać charakterną i nad wyraz sprytną. W jednej z późniejszych scen bohaterka ma na sobie wyrazisty, czerwony kombinezon z narzuconym nonszalancko futrem i dużą ilością biżuterii – wówczas nie wydaje się już tak bezbronna i wycofana. Podobny zabieg, tyle że w odwrotnym kierunku, wykorzystano w przypadku Diany i jej siostry Violenty (Aleksandra Pałka-Łopatka). Bohaterki – mieszkanki Florencji – wyglądają i zachowują się wulgarnie, ubrane w dresy, spod których wystają fragmenty bielizny, z elektronicznym papierosem w dłoni. Ich mieszkanie (pomysłowo zainscenizowane we wnętrzu zdezelowanego autobusu – znaku trwającej wojny) to ukryte za czerwonymi zasłonami miejsce uciech i szemranych interesów. Jednakże gotowa wspomóc Helenę w odzyskaniu męża Diana (w świetnej kreacji Lechocińskiej) ujawni się w finale jako dziewczyna prawa i mająca swoje zasady – i oczywiście także zupełnie inaczej ubrana, w spódnicę za kolana i elegancką jasną koszulę. Kostiumy stanowią jedną z najsilniejszych stron kaliskiego przedstawienia. Bardzo ważną rolę w tej inscenizacji pełni także suknia ślubna z zakrywającym całą głowę welonem…

Pozory mylą, zdają się mówić twórcy przedstawienia i – choć może się to wydawać banalne – jest to jedna z najgłębszych prawd o świecie, wytrwale i błyskotliwie dramatyzowana przez Shakespeare’a w całym jego dziele. I jakkolwiek odsłonięcie tej warstwy sztuki udało się na scenie w Kaliszu całkiem nieźle (dzięki wspomnianym ironii i grotesce), to przedstawienie wypada gorzej, jeśli wziąć pod uwagę rejestr czysto komiczny. Ani Parolles (Jakub Łopatka), przyjaciel Bertrama, ani pani Lavache (Agnieszka Dzięcielska) – wprowadzona w miejsce błazna lubująca się w przepychu przyjaciółka Hrabiny – nie wprowadzają do spektaklu komicznego kontrapunktu. Być może takie też było założenie, ale w takim razie po co zostawiono nieprzekonujące sceny nagabywania Heleny przez Parollesa? Rozprawianie o dziewictwie brzmi dziś na scenie „nieco” kłopotliwie i chyba niepotrzebnie znalazła się ta scena w przedstawieniu. Przyjaciółka Hrabiny także nie jest w stanie wprowadzić do przedstawienia ani odrobiny śmiechu, zresztą tak zamaskowana figura błazna przestaje być dla publiczności czytelna. Jej kąśliwa drwina rani, a nie ośmiela innych do stanięcia w prawdzie. Dodajmy, że jest to raczej problem dramaturgiczny aniżeli aktorski. Podobnie rzecz się ma ze sceną zdemaskowania Parollesa jako tchórza i zdrajcy, w której trudno dopatrzeć się cienia śmieszności – został z niej tylko obraz tortur i przygnębiającego upokorzenia.

Być może dlatego tak lekki i udany wydaje się finał przedstawienia. Spisek kobiet, niezborne próby wytłumaczenia wszystkim, na czym polegał fortel, niepewna mina złapanego we własne sidła bezradnego Bertrama, zamieszanie z pierścieniami będącymi dowodami w matrymonialnej sprawie – to wszystko rzeczywiście pozwala publiczności na wzięcie oddechu i spełnia obietnicę niesioną przez tytułowe porzekadło.

Wszystko dobre, co się dobrze kończy Autor: William Shakespeare, tłumaczenie Stanisław Barańczak; reżyseria i światła: Szymon Kaczmarek; dramaturgia: Żelisław Żelisławski; scenografia: Kaja Migdałek; kostiumy: Marta Śniosek-Masacz; muzyka: Kamil Tuszyński. Teatr im. W. Bogusławskiego w Kaliszu (Duża Scena), premiera 24 stycznia 2024.