Adam Domalewski / SKROMNIE, NIESKROMNIE

fot. Jakub Wittchen

Kilka dziewczyn/Some Girl(s) Neila LaBute’a, reżyseria Piotr Kruszczyński, Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu.

Skromność to cnota niemal zupełnie dziś wyrugowana, ale przecież nadal wysoko stojąca w hierarchii cnót wszelakich (chyba że prezentuje się ją tylko na pokaz, dla stworzenia pozoru). Ocena skromności w teatrze – jak łatwo skonstatować – stanowi problem nie mniejszy, jako że wszystko jest tu jednak na pokaz i (trzeźwo, acz mało przychylnie patrząc) – dla pozoru. Zrazu chciałbym więc pochwalić skromność przedstawienia w Teatrze Nowym w Poznaniu: skromne ono jest nawet aż za bardzo, ale czy aby skromne przekonująco i szczerze?

Oszczędność teatralnych środków sprawdziła się w Prawie wyboru, przedstawieniu z powodzeniem wystawionym w zeszłym sezonie przez Piotra Kruszczyńskiego, w którym dyrektor poznańskiej sceny zderzył ze sobą różne spojrzenia na problem legalizacji eutanazji. Kilka dziewczyn/Some Girl(s) to spektakl nieco podobnie pomyślany: z oszczędną scenografią, niewielką, głównie żeńską, obsadą i jednym tematem przewodnim. W obu tych przedstawieniach występuje tylko jeden aktor; co ciekawe (choć zapewne przypadkowe) byli to odpowiednio Aleksander i Adam Machalicowie: ojciec (jeden z nestorów poznańskiej sceny) i syn (wchodzący dopiero do zespołu Nowego, debiutujący na tej scenie). Na tym jednak podobieństwa się kończą.

Bohater sztuki Neila LaBute’a z 2005 roku – pozbawiony imienia mężczyzna po trzydziestce, po prostu On – pomysł ma raczej nieskromny: przed zbliżającym się ślubem postanawia spotkać się z kobietami, z którymi kiedyś coś go łączyło. W pierwotnej amerykańskiej wersji jest pisarzem i podróżuje po Stanach Zjednoczonych, odwiedzając leżące na różnych krańcach kraju miasta (Seatlle, Chicago, Boston i Los Angeles); w poznańskiej adaptacji staje się reżyserem, który zaprasza swoje byłe kochanki do studia filmowego, gdzie planuje zarejestrować przebieg kolejnych rozmów. „Czy wyjdzie z tego cukierkowy erotyk, czy może poważny dramat obyczajowy? Paradokument niskich lotów czy raczej kameralne arcydzieło w stylu mistrzów kina psychologicznego? Film fabularny godny Gdyni i Cannes? Może chociaż serial?” – zapowiedź zamieszczona na stronie teatru nie ułatwia zorientowania się, o co w tym wszystkim może chodzić.

Gatunkowy misz-masz okazuje się jednak pozorny – wszystkie spotkania bohatera z kobietami wypadają podobnie nijako. Ich cel jest niejednoznaczny, a raczej należałoby powiedzieć, że pozbawione są one uchwytnego celu. Mężczyzna deklaruje, że chce naprawić to, co zepsute, „oczyścić aurę” (inne niejasne określenie wzięte z internetowej zapowiedzi spektaklu), ale jego dziwaczny pomysł jest w oczywisty sposób podejrzany i pokrętny (zwłaszcza że bohater nie ukrywa swych ekshibicjonistycznych zapędów: nagrane rozmowy zamierza wykorzystać „w celach artystycznych”). Postaci granej przez Adama Machalicę nie interesują dawne miłości, interesuje go tylko on sam. Byłaby to może ciekawa linia interpretacyjna, gdyby nie fakt, że mamy do czynienia raczej z immanentną cechą dramatopisarstwa Neila LaBute’a, wielokrotnie oskarżanego przez anglosaskich krytyków o mizantropię (a przy okazji także o mizoginię). Sądząc po poznańskiej adaptacji, nie jest to oskarżenie bezpodstawne.

Dochodzimy więc do „kilku dziewczyn”, bo komu by się chciało je zliczyć do czterech, prawda? Pierwsza, Sam (Maria Bruni), to szkolna miłość bohatera, w typie stale wystraszonej kury domowej.

fot. Jakub Wittchen

Druga, Tyler (Malina Goehs), dla kontrastu wydaje się wieczną imprezowiczką, w prowokacyjny sposób manifestującą swoją niezależność i przynależność do bohemy.

fot. Jakub Wittchen

Trzecia z nich, Lindsay w wykonaniu Antoniny Choroszy, to dojrzała i pewna siebie kobieta sukcesu, która zdradziła z bohaterem sztuki swego męża, wykładowcę akademickiego. Spotkana po latach ponownie proponuje dawnemu kochankowi seks, tym razem otwarcie się do tego przyznając (zaś mąż jest już na tyle wyzwolony i oświecony, że nie ma nic przeciwko, a podobno nawet zachęca żonę do takiego „eksperymentu”).

fot. Jakub Wittchen

Ostatnią z dziewczyn, Bobbi, bohater, zdaje się, naprawdę kochał, tyle że ją także z jakichś powodów zostawił. Uczucie jednak nie do końca wygasło, a suknia ślubna, którą ma na sobie bohaterka grana przez Olgę Lisiecką, jasno pokazuje, że ich związek mógł potoczyć się całkiem inaczej.

fot. Jakub Wittchen

Dlaczego właściwie wszystkie te kobiety zgadzają się na takie spotkanie i dziwną grę proponowaną im przez byłego partnera? Cztery następujące po sobie, mechanicznie połączone, około dwudziestominutowe sceny nie dają na to żadnej odpowiedzi. Portrety wszystkich bohaterek są boleśnie płaskie – grzęzną w stereotypach i androcentrycznych kliszach, a toczone rozmowy podszyte są banałem. Żadne ze spotkań nie kończy się ujawnieniem jakichś skrywanych tajemnic ani też nie zaskakuje erupcją oczyszczających emocji; brak tu jakiegokolwiek uzasadniającego przebieg spektaklu wydarzenia. Tekst LaBute’a w adaptacji Kruszczyńskiego z nieznanych powodów wydaje się celebrować narcyzm bohatera-artysty, na skinięcie którego tego samego dnia zjawiają się u niego jego dawne miłostki i miłości. Przestrzeń gry też niewiele wyjaśnia – ot, dwie prostopadle do siebie ustawione ściany i trochę fotograficznego sprzętu. Scenografia, podobnie jak zaludniające ją postaci, jest odpersonalizowana i odpychająca: może i skromna, ale nieprzyjemna.

Naprawdę trudno dopatrzeć mi się powodu, dla którego warto dziś sięgnąć po sztukę tego rodzaju. I nie chodzi tu o sam temat, bo powstałe w podobnym czasie filmy takie, jak Bezdroża (2004, reż. Alexander Payne) i Broken Flowers (2005, reż. Jim Jarmusch) udowadniają, że z postaci podstarzałego lowelasa wciąż da się dużo wycisnąć, nie unikając wcale nieskromnego „jechania po bandzie”. Z bohaterem Kilku dziewczyn może dałoby się zrobić to samo, gdyby napisać na nowo dialogi i zdecydować się, czy ma to być komedia, czy dramat (zostawmy już w spokoju paradokument i cukierkowy erotyk…).

Dla potrzeb promocyjnych spektaklu twórcy opublikowali w sieci kilka krótkich filmów wideo, w tym czołówkę serialu noszącego tytuł Rachunek pożądania1, przygotowywanego przez bohatera Kilku dziewczyn. Rzeczone nagranie jest w zamierzony sposób kiczowate, wprost okropne – muzycznie, wizualnie i treściowo. Zastanawia mnie wszakże, czy skromnemu przedstawieniu wypada reklamować się w tak „wystawny” sposób. Po co właściwie ten cały kicz i blichtr, skoro w samym spektaklu zupełnie brakuje nawiązań do podobnej estetyki?

W innym z kolei nagraniu promocyjnym Adam Machalica jako On siada naprzeciw Adama Machalicy w czerwonej sukience, upozowanego na Marinę Abramović z jej słynnego performansu The Artist is Present,zaprezentowanego podczas wystawy w Museum of Modern Art w Nowym Jorku. Ten krótki filmik wydał mi się konceptualnie ciekawszy i bardziej niejednoznaczny w swym „docieraniu do męskiej duszy” niż kilkudziesięciominutowe przedstawienie, które dzień wcześniej zobaczyłem na scenie.

Kilka dziewczyn/Some Girl(s) Autor: Neil LaBute; przekład: Jacek Kaduczak. Przestrzeń i reżyseria: Piotr Kruszczyński; muzyka: Paweł Dampc; kostiumy: Jola Łobacz; współpraca scenograficzna: Lidia Stachowska; współpraca operatorska: Mariusz Adamski. Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu (Scena Nowa), premiera 17 lutego 2023.


1https://www.facebook.com/teatrnowypoznan/videos/1671952159908684