Antoni Winch / JAN JAKUB WYCHOWUJE DZIECI

Na Île de Saint-Pierre, położonej na jeziorze Bienne w zachodniej Szwajcarii, Jean-Jacques Rousseau spędził kilka tygodni września i października 1765 roku. Dwieście trzydzieści jeden lat później dołączył do niego Winfried Georg Sebald. Nie był to najlepszy okres w karierze autora Listu do d’Alemberta o widowiskach. I to po obu stronach czasu. W 1996 roku, kiedy Sebald znalazł się na Wyspie Świętego Piotra, niezbyt wielu już o Rousseau pamiętało, w roku 1765 natomiast, zbyt wielu nie chciało o nim zapomnieć.

Sebald zdaje nam z tego sprawę w eseju J’aurais voulu que ce lac eût été l’Océan. Z okazji bytności na Wyspie Świętego Piotra, wyliczając represje, jakie przez zły los i jeszcze gorszych ludzi, spadły w tym czasie na Jana Jakuba. Oto więc w Paryżu skonfiskowano Emila i Umowę społeczną, a ich twórcę wygnano z Francji. W Genewie pali się jego pisma. Wolter atakuje go pamfletem Le sentiment des citoyens, napisanym, jak nie kryjąc niesmaku zauważa Sebald, „w stylu gorliwego kalwińskiego pastora”. Nawet zwykli mieszkańcy górskich miasteczek, gdzie Jean-Jacques próbował ukryć się przed nagonką, odnoszą się do niego z wrogością. Dopiero nad Bienne znajduje filozof wytchnienie. Amatorsko herboryzuje, pływa łódką, przez ukryte przejście w podłodze ratuje się przed prześladowaniem. Nie policji jednak, ani tłumu żądnego jego krwi, a nachodzących go licznie wielbicieli. Przede wszystkim atoli pisze. A to odpowie na list, a to ułoży Projekt konstytucji dla Korsyki. Niezależnie od tego, czym się zajmuje, stawia na szali jeśli nie własne życie, to przynajmniej zdrowie i spokój. Według Sebalda, proces twórczy był dla Rousseau autodestrukcyjny, wyczerpywał go, niszczył. „Spośród wszystkich dotkniętych chorobą myślenia” – czytamy w J’aurais… – „pisarz jest może najbardziej nieuleczalnym przypadkiem”. Może. Ale akurat Jana Jakuba należało leczyć z czego innego. Cierpiał bowiem na manię prześladowczą. Dręczyła go najpewniej od wczesnej młodości, nasiliła się natomiast w trakcie pobytu w Anglii w latach 1766-1767.

Na tę wyspę, podobnie jak na Île de Saint-Pierre, trafił w ramach kolejnej ucieczki przed mniej lub bardziej urojonymi wrogami. Do ojczyzny Cromwella udał się w towarzystwie Teresy La Vasseur, „kobiety” – jak z podziwem, ale i nie bez nuty goryczy, informuje nas Sebald – „która od dwudziestu lat się nim opiekuje i z którą spłodził pięcioro zaginionych dzieci”. Cóż, nie takich zaginionych.

Odnalazł je brytyjski historyk Paul Johnson. Były w przytułku. O czym zresztą napomknął już Wolter w niezbyt pozytywnie przedstawionym przez Sebalda Le sentiment…. Pierwszego dziecka madame Vasseur i monsieur Rousseau doczekali się na przełomie 1746 i 1747 roku. Od tego czasu ich potomstwo regularnie zasilało szeregi paryskich sierot. Jean-Jacques, i tak już przecież wystarczająco spalający się przy pisaniu, dźwigający krzyż codziennej mitręgi nazywania skomplikowanych zjawisk społecznych, politycznych i historycznych, nie miał snadź siły na nadawanie imion swoim pociechom. Nie znamy też ich płci. Jak widać, twórca jednego z najbardziej znanych traktatów o wychowaniu rolę ojca traktował po macoszemu.

Wcale nie lepiej obchodziło się z porzuconymi niemowlętami przeznaczenie. Spośród podopiecznych sierocińca, do którego trafiały latorośle sławnego autora Emila, „dwie trzecie umierało w pierwszym roku życia. Przeciętnie czternaścioro na sto dożywało wieku siedmiu lat, pięcioro osiągało wiek dojrzały, większość stawała się żebrakami i włóczęgami”. Jeśli zatem wierzyć danym, na jakie powołuje się Johnson, rousseauniątka skazane zostały przez rodziców na śmierć, a w najlepszym razie na życie w nędzy i poniżeniu, o tyle dobre, że najprawdopodobniej krótkie.

Raczej więc nie opłakiwały śmierci ojca w 1778 roku. Mimo to Rousseau mógł być spokojny o żałobników. Spoczął, nie na długo, ale jednak, na ostatniej wyspie, jaką odwiedził na tym najlepszym z możliwych padołów – Île de Peupliers, na jeziorze w Ermenonville. Miejscowość ta jest położona mniej więcej pięćdziesiąt kilometrów na północny wschód od Paryża. Pan na ermenonvilleskich włościach, markiz de Girardin, kazał pochować doczesne szczątki Jana Jakuba w specjalnie na tę okazję zbudowanym antycznym grobowcu. W pobliżu stanął jeszcze Domek Szwajcarski – Jean-Jacques urodził się przecież w Genewie; Świątynia Filozofii – co w nienachalny sposób przypominało o głównej profesji nieboszczyka; i ołtarz poświęcony marzeniom – to je hołubił zmarły do tego stopnia, iż następne pokolenia uznają go za preromantyka. Tak sentymentalnie zaprojektowana scenografia miała budzić silne wzruszenia. I budziła. „Niejedna dama przypada do grobowca” – pisze Sebald – „i tuli łono do zimnego kamienia”. Także mężczyźni nie wytrzymują z roztkliwienia. „«Upadłem na kolana»” – wyznaje pewien egzaltowany kawaler, cytowany przez Johnsona – «przycisnąłem usta do zimnego grobowego kamienia… i całowałem go wciąż od nowa»”. To pokolenie wrażliwców już wkrótce otrze łzy i zacznie hurtowo wysyłać swoich przedstawicieli na szafot.

Dziś ich patron nie budzi już takich emocji. Ten homo perversissimus, jak określił go Stefan Zweig w swojej biografii Marii Antoniny, stanowi jednak dla Johnsona wzór figury nowoczesnego intelektualisty. Nieuleczalnego megalomana, który sam siebie mianuje zbawcą ludzkości, a przy tym ludźmi gardzi, krzywdzi ich, wykorzystuje i traktuje jako surowiec do budowy szczęśliwego jutra. Przy czym często dzieje się tak, że im szlachetniejsze idee głosi publicznie, tym podlejszymi zasadami kieruje się w życiu prywatnym. Tak było, zdaniem Johnsona, w przypadku Jana Jakuba. Brytyjski historyk uważa ponadto, że koncepcje społeczno-polityczne francuskiego myśliciela w dużym stopniu powstały z potrzeby, a niekiedy z wywieranego nań przez innych (na przykład Woltera) przymusu, uzasadnienia jego postępowania wobec własnych dzieci. Że nie było ono wypełnione miłością i troską, to również władza w wizji Rousseau nie cechuje się przesadną delikatnością wobec obywatela. Legitymizuje ją coś, co Jean-Jacques nazwał „wolą powszechną”, a co dla Johnsona jest „pierwszą zapowiedzią «centralizmu demokratycznego» Lenina”. „Jeżeli ktokolwiek odmówi posłuszeństwa woli powszechnej” – ostrzegał po dobroci Jan Jakub – „będzie do tego zmuszony […]; co nie oznacza niczego innego jak tylko to, że będzie zmuszony do wolności”. Wzięcie za twarz nieodmiennie odbywa się w najlepiej pojętym interesie jej posiadacza, gdyż „wola powszechna jest zawsze słuszna i zmierza zawsze ku korzyści ogólnej”. Koniec dyskusji.

Sebald o tym nie wspomina. Nie musi. Przedstawia nam Rousseau od sympatyczniejszej strony. Niewątpliwie pozostaje pod urokiem, jakim jego bohater urzekał wielu sobie współczesnych oraz licznych potomnych (acz nie tych w prostej linii, bo ich akurat skutecznie się pozbył). Dzięki temu w J’aurais… znajdziemy piękny opis przeniesienia trumny z ciałem filozofa z wycałowanego i wygrzanego łonami grobowca w Ermenonville do Panteonu. Był rok 1794. „We wsiach wzdłuż trasy stał lud wznosząc okrzyki: «Vive la République! Vive la mémorie de Jean-Jacques Rousseau!». Wieczorem 10 października pochód dotarł do Tuilerii, gdzie czekały niezliczone tłumy z płonącymi pochodniami. Trumnę obudowano drewnianą ramą z wymalowanymi symbolami rewolucji i umieszczono na katafalku stojącym w półkolu wierzb”.

Rok i sześć dni wcześniej ścięto Marię Antoninę. Jej pogrzeb zorganizowano z mniejszą pompą. Zweig twierdzi, iż trumnę z królową wrzucono do zbiorowej mogiły i przysypano niegaszonym wapnem. Natomiast francuski historyk Jacques Charles-Gaffiot pisze, że ciało „wdowy Capet” przed pochówkiem kilka dni przeleżało w trawie cmentarza la Madeleine. Było półnagie, z głową włożoną między nogami. Tak czy siak, obyło się bez ceremonii.

Młoda Republika, odprowadzając Rousseau na wieczny spoczynek, już od pewnego czasu kontynuowała praktykowany przezeń model ojcostwa. Jej sierocińcem była Temple, ongiś twierdza templariuszy. Ich ostatniego mistrza, przed spaleniem na stosie w roku 1314, przetrzymywał w niej Filip IV Piękny. Nie mógł podejrzewać, że w tym samym miejscu, raptem czterysta siedemdziesiąt kilka lat później, uwięziony zostanie jego późny i daleki potomek, syn Ludwika XVI, Ludwik Karol. Republikańska pedagogika, jakiej poddano ośmioletniego wówczas następcę obalonego tronu, oparta była na połączeniu sankiulockiej prostoty z rewolucyjną szczerością. „Nie zabijać. Nie truć. Jednak pozbyć się go”, zalecał jej jedyny paragraf.

Jak wynika z lektury biografii króla pióra Jana Baszkiewicza, największy błąd polityczny Ludwika XVI polegał na tym, że nie był tym, kim kłamliwie go okrzyknięto, czyli krwawym tyranem. Nawet na zwykłego monarchę nie bardzo się nadawał. W każdym razie, zamiast ciemiężeniem poddanych, zapełnianiem więzień niewinnymi, gnębieniem wdów i sierot, czy po prostu rządzeniem, wolał oddawać się swoim pasjom. Jedną z nich było zegarmistrzostwo. Nie uchroniło go ono przed pojawieniem się w złym czasie, w nieodpowiednim miejscu. Chroniczna niekrwawo-tyraniczność zaprowadziła króla pod ostrze gilotyny, zaś Ludwika Karola, po egzekucji matki 16 października 1793 roku, w nie mniej zabójcze ramiona rodziny zastępczej. Tworzyli ją przedstawiciele ludu, warstwy znajdującej się skądinąd najbliżej opiewanego przez Rousseau stanu natury, szewc Simon i jego żona. Wśród ich metod wychowawczych znajdowało się bicie, głodzenie, poniżanie, zastraszanie, pojenie alkoholem, a wreszcie ośmiomiesięczne zamknięcie w pokoju. Pomieszczenie trzeba było zresztą dość szybko zamurować ze względu na wydobywający się ze środka nieznośny fetor. „Dokładają podobno wielkich starań” – pisał Jan Jakub – „by nauczyć młodych książąt sztuki panowania. […] Lepiej byłoby zacząć od uczenia ich sztuki posłuszeństwa”.

Republika postanowiła w końcu dokonać ewaluacji swojego programu kształcenia. Wysłani przez nią komisarze, pierwsi ludzie, którzy po ponad dwustu czterdziestu dniach weszli do celi intensywnie uczonego „sztuki posłuszeństwa”, byłego królewicza, „ujrzeli u stóp porozrzucane odpadki, resztki jedzenia, ekskrementy, pośród których kłębiły się robaki i mrówki, pająki i myszy […]. Mówiąc słowami jednego z asystujących służących: «wszystko tam żyło»”. Nawet, zapewne ku rozczarowaniu najzagorzalszych patriotów Republiki, delfin. Chłopczyk, już dziewięcioletni, leżał w łachmanach, skulony na sienniku. „Jego włosy przypominały pakuły, pełne robactwa, a członki nienaturalnie się wydłużyły. Gdy próbowano go podnieść i postawić, wył z bólu, a gdy to się udało, upadł znowu na podłogę, głową w przód”. Opis ten, szczegółowo sporządzony przez Jeana Charles-Rouxa, jest wystarczająco drastyczny, aby nie uzupełniać go o oświadczenie kucharza Temple, obywatela Gagnié, zwracającego naszą uwagę na szyję dziecka „zrytą przez świerzb”. Nie ma też potrzeby przywoływać, za Henri Beausoleilem, słów Madame Royale, córki Ludwika XVI i Marii Antoniny, Marii Teresy. A mówiła, że jej brata „pokrywały pchły i wszy”, jego cela nigdy nie była wietrzona i że rzadko ją oświetlano, przez co „nieszczęśnik umierał ze strachu”. Maria Teresa opuściła Temple żywa. Uratowało ją to, że nie miała większego politycznego znaczenia. „Mamy prawo skazywać na śmierć” – oznajmiał Rousseau – „tylko tego, kogo nie można zachować bez niebezpieczeństwa”. Ludwika Karola zachować nie było można. Zmarł 8 czerwca 1795 roku. Na gruźlicę, przynajmniej według oficjalnej wersji. Miał dziesięć lat, dwa miesiące i dwanaście dni. Oraz ogromnego pecha, że był rówieśnikiem nowoczesnego, zachodniego republikanizmu.

Liberté, égalité, fraternité, ou la mort, głosiło hasło rewolucji francuskiej. Rzadko przytacza się je w całości. A szkoda. Mówi przecież, a raczej ostrzega, że za tymi, którzy krzyczą o wolności, równości i braterstwie, kroczy śmierć. „Dogmaty religii społecznej powinny być proste, nieliczne, dokładnie wyrażone, bez objaśnień i komentarzy” – postulował Jan Jakub, by następnie wyliczyć kilka jej aksjomatów pozytywnych: „istnienie bóstwa potężnego, mądrego, dobroczynnego, przewidującego i troskliwego, życie przyszłe, szczęśliwość sprawiedliwych, ukaranie złych, świętość umowy społecznej i prawa. Co do dogmatów negatywnych” – stwierdził – „to ograniczę się tylko do jednego – nietolerancji, wchodzi ona w skład kultów, które wyłączyliśmy”. Historia zapamiętała to sobie na przyszłość. To między innymi dlatego, wchodząc w trzecią dekadę XXI wieku, rozpoczyna w istocie rok 1984.

Literatura przedmiotu w Literaturze podmiotu:

  1. Jan Baszkiewicz, Ludwik XVI, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław-Łódź 1983.
  2. Henri Beausoleil, Śmierć Ludwika XVI, tłum. K. Kubaszczyk, B. Biały [w:] Czarna księga rewolucji francuskiej, red. R. Escande, Wydawnictwo Dębogóra, Dębogóra 2015.
  3. Jacques Charles-Gaffiot, Nazywałam się Maria Antonina Lotaryńska Austriaczka, tłum. J. Gruszka, [w:] Czarna księga rewolucji francuskiej, red. R. Escande, Wydawnictwo Dębogóra, Dębogóra 2015.
  4. Jean Charles-Roux ,Męka i krzyż dziecka – króla Francji, tłum. J. Gruszka, [w:] Czarna księga rewolucji francuskiej, red. R. Escande, Wydawnictwo Dębogóra, Dębogóra 2015.
  5. Paul Johnson, Intelektualiści, przeł. A. Piber, Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań 2014.
  6. Jean Jacques Rousseau, Umowa społeczna, przeł. A. Peretiatkowicz, Wydawnictwo Marek Derewiecki, Kęty 2009.
  7. Winfried Georg Sebald, J’aurais voulu que ce lac eût été l’Océan. Z okazji bytności na Wyspie Świętego Piotra, przeł. M Łukasiewicz, [w:] Winfried Georg Sebald, Opis nieszczęścia. Eseje o literaturze, Ossolineum, Wrocław 2019.
  8. Stefan Zweig, Maria Antonina, przeł. Z. Petersowa, Wydawnictwo „Śląsk”, Katowice 1984.